Wycieczka do Luang Prabang
Tydzień temu 22 grudnia wybraliśmy się na wycieczkę na północ Laosu. Przed wyjazdem mieliśmy dwie opcje. Jedna to wyjazd autobusem gdzie podróż powinna trwać od 10 do 13 godzin. Druga to wynajęcie mini vana z kierowcą – opcja droższa, ale rzekomo szybsza - podobno dojazd na miejsce w 9 godzin. Jako, że ekipa była kilkuosobowa, ja, Darek, Majcia, Art i Mark, koledzy z pracy, oraz Ej, żona Marka (Tajka), zdecydowaliśmy się na wynajęcie vana. Po dłuższych negocjacjach ustaliliśmy, że za 160 000 kipów (54 zł) od osoby, pojedziemy z naszym laotańskim kierowcą vana.
Odległość między Wientianem a Luang Prabang to niecałe 400 km, jednak w związku z tym, że drogi są super kręte i prowadzą przez góry, a stan tych dróg też pozostawia wiele do życzenia, podróż jest dość długa. W naszym vanie były jeszcze 4 osoby, który (według naszego kierowcy) miały wysiąść w Vang Vieng (po ok. 130 km) i resztę drogi mieliśmy przebyć sami w komfortowym vanie z wolnymi miejscami. Ale jako, że to Laos nigdy nic nie jest tak jak powinno, zwłaszcza z kierowcami czy to tuk-tuków, czy autobusów, czy mini vanów. Kiedy dotarliśmy do Vang Vieng, cztery osoby faktycznie wysiadły, za to nam kierowca kazał się przesiąść do innego vana. To już mnie bardzo zaniepokoiło. Nie było mowy o żadnej przesiadce. Pytam więc gościa, gdzie jest drugi van i ile osób w nim będzie. A on, że za 1,5 godziny i 15 osób. I wtedy wpadłam w furię, buddyjski spokój na nic by się tu zdał. Więc mówię mu, że nie wysiadam z vana i albo zabiera nas do Luang Prabang teraz, albo oddaje nam pieniądze. Jak usłyszał o zwrocie pieniędzy trochę spanikował. Pierwsze się stawiał i próbował tłumaczył, że on nie może nie jechać do Luang Prabang i takie tam… Szczerze, gdzieś miałam jego wymówki i odmówiłam opuszczenia vana. Po chwili kazał nam wszystkim zapakować się do vana. Pojechaliśmy na inny dworzec w Vang Vieng. Tam nasz kierowca gdzieś zadzwonił i po 5 minutach pojawił się inny van gotowy zabrać nas do LG. Nadal nie w smak było mi się przesiadać, bo nie taki był deal, ale ustąpiłam. Zadowoleni ruszyliśmy w dalszą część podróży.
Widoki po drodze były spektakularne. Droga wiła się jak wąż, to w lewo, to w prawo, to górę, to dół. Po drodze widzieliśmy malutkie wioseczki składające się dosłownie z kilku domów, tuż przy drodze (zaledwie kilka metrów) na stromym zboczu. Mieszkańcy wychodzili albo prawie wprost na ulicę, albo drugą opcją była przepaść za domem…Niesamowite w jakich warunkach ludzie żyją….
Ale kontynuując opis naszej wyprawy, w końcu, wieczorem, dotarliśmy do Luang Prabang…. I tu kolejna niespodzianka. Nasz pierwszy kierowca obiecał nam, że zawiezie nas prosto do naszego pensjonatu. W LG okazało się, że nasz nowy kierowca nic o tym nie wie (albo udawał, że nie wie) i zawiózł nas na dworzec. Protesty na nic się zdały. Trzeba było wziąć tuk-tuka i zapłacić ekstra za dowóz do pensjonatu. Tu przyjemna niespodzianka, pensjonat był dokładnie taki jak go opisywali na Internecie. Śliczne pokoje, przyjemne łazienki, darmowe banany, kawa i herbata. No i przede wszystkim doskonała lokalizacja! Prawie nad samym Mekongiem, przy spokojnej uliczce i jednocześnie kilka minut pieszo od nocnego targu i wszelkich knajpek.
W drugi dzień zdecydowaliśmy się zwiedzić górę (wzgórze) o ciekawej nazwie Phu Si :) - czyt. pu si. Widoki ze szczytu są piękne, ale jak się dowiedziałam z mojego przewodnika, najpiękniej jest o zachodzie słońca. Jako, że na miejsce dotarliśmy koło godziny 15 zdecydowaliśmy się poczekać 2 godziny na zachód słońca. Pogoda była piękna i postanowiłam się zrelaksować na ławeczce na szczycie góry. Ławeczka z jednej strony była tuż nad stromym zboczem góry. Słońce tak przyjemnie grzało, że w momencie zasnęłam. Coś musiało mi się po jakimś czasie przyśnić, bo poruszyłam się gwałtownie i spadłam z ławki, oczywiście w stronę zbocza. Na szczęście koło mojej ławki stał jakiś turysta, który chwycił mnie za rękę w ostatniej chwili i prawdopodobnie uratował mi parę kości, a może na nawet życie. Byłam w szoku, więc nawet nie pamiętam mojego wybawcy, wiem tylko, że wymamrotałam jakieś dziękuję. Koniec końca, udało się doczekać zachodu słońca i zrobić piękne zdjęcia. Po wszystkim pozostało jedynie otarcie na ręce i ogromny siniak na udzie :)
Czekając na śniadanko :)
Pyszna laotańska kawa!
Ostatni dzień to całodniowy spacer po mieście i zwiedzanie różnych świątyń oraz zakupy na nocnym targu – przyjemny relaks :)
Odległość między Wientianem a Luang Prabang to niecałe 400 km, jednak w związku z tym, że drogi są super kręte i prowadzą przez góry, a stan tych dróg też pozostawia wiele do życzenia, podróż jest dość długa. W naszym vanie były jeszcze 4 osoby, który (według naszego kierowcy) miały wysiąść w Vang Vieng (po ok. 130 km) i resztę drogi mieliśmy przebyć sami w komfortowym vanie z wolnymi miejscami. Ale jako, że to Laos nigdy nic nie jest tak jak powinno, zwłaszcza z kierowcami czy to tuk-tuków, czy autobusów, czy mini vanów. Kiedy dotarliśmy do Vang Vieng, cztery osoby faktycznie wysiadły, za to nam kierowca kazał się przesiąść do innego vana. To już mnie bardzo zaniepokoiło. Nie było mowy o żadnej przesiadce. Pytam więc gościa, gdzie jest drugi van i ile osób w nim będzie. A on, że za 1,5 godziny i 15 osób. I wtedy wpadłam w furię, buddyjski spokój na nic by się tu zdał. Więc mówię mu, że nie wysiadam z vana i albo zabiera nas do Luang Prabang teraz, albo oddaje nam pieniądze. Jak usłyszał o zwrocie pieniędzy trochę spanikował. Pierwsze się stawiał i próbował tłumaczył, że on nie może nie jechać do Luang Prabang i takie tam… Szczerze, gdzieś miałam jego wymówki i odmówiłam opuszczenia vana. Po chwili kazał nam wszystkim zapakować się do vana. Pojechaliśmy na inny dworzec w Vang Vieng. Tam nasz kierowca gdzieś zadzwonił i po 5 minutach pojawił się inny van gotowy zabrać nas do LG. Nadal nie w smak było mi się przesiadać, bo nie taki był deal, ale ustąpiłam. Zadowoleni ruszyliśmy w dalszą część podróży.
Widoki po drodze były spektakularne. Droga wiła się jak wąż, to w lewo, to w prawo, to górę, to dół. Po drodze widzieliśmy malutkie wioseczki składające się dosłownie z kilku domów, tuż przy drodze (zaledwie kilka metrów) na stromym zboczu. Mieszkańcy wychodzili albo prawie wprost na ulicę, albo drugą opcją była przepaść za domem…Niesamowite w jakich warunkach ludzie żyją….
Ale kontynuując opis naszej wyprawy, w końcu, wieczorem, dotarliśmy do Luang Prabang…. I tu kolejna niespodzianka. Nasz pierwszy kierowca obiecał nam, że zawiezie nas prosto do naszego pensjonatu. W LG okazało się, że nasz nowy kierowca nic o tym nie wie (albo udawał, że nie wie) i zawiózł nas na dworzec. Protesty na nic się zdały. Trzeba było wziąć tuk-tuka i zapłacić ekstra za dowóz do pensjonatu. Tu przyjemna niespodzianka, pensjonat był dokładnie taki jak go opisywali na Internecie. Śliczne pokoje, przyjemne łazienki, darmowe banany, kawa i herbata. No i przede wszystkim doskonała lokalizacja! Prawie nad samym Mekongiem, przy spokojnej uliczce i jednocześnie kilka minut pieszo od nocnego targu i wszelkich knajpek.
Pierwszy dzień spędziliśmy dość leniwie. Luang Prabang aż zachęca do nicnierobienia :) Jedynie popołudniu wybraliśmy się na festiwal, gdzie można było podziwiać Laotańczyków z północy w ich tradycyjnych strojach. Coś zjedliśmy, wypiliśmy piwko i powrót do pensjonatu. Miałam zamiar iść wcześniej spać, ale zostałam wyciągnięta na imprezę. Parę piw, głośna muzyka i brak parkietu, czyli laotański standard – ale i tak było wesoło :)
Na festiwalu
W drugi dzień zdecydowaliśmy się zwiedzić górę (wzgórze) o ciekawej nazwie Phu Si :) - czyt. pu si. Widoki ze szczytu są piękne, ale jak się dowiedziałam z mojego przewodnika, najpiękniej jest o zachodzie słońca. Jako, że na miejsce dotarliśmy koło godziny 15 zdecydowaliśmy się poczekać 2 godziny na zachód słońca. Pogoda była piękna i postanowiłam się zrelaksować na ławeczce na szczycie góry. Ławeczka z jednej strony była tuż nad stromym zboczem góry. Słońce tak przyjemnie grzało, że w momencie zasnęłam. Coś musiało mi się po jakimś czasie przyśnić, bo poruszyłam się gwałtownie i spadłam z ławki, oczywiście w stronę zbocza. Na szczęście koło mojej ławki stał jakiś turysta, który chwycił mnie za rękę w ostatniej chwili i prawdopodobnie uratował mi parę kości, a może na nawet życie. Byłam w szoku, więc nawet nie pamiętam mojego wybawcy, wiem tylko, że wymamrotałam jakieś dziękuję. Koniec końca, udało się doczekać zachodu słońca i zrobić piękne zdjęcia. Po wszystkim pozostało jedynie otarcie na ręce i ogromny siniak na udzie :)
Wzgórze Phu Si :)
Długo wyczekiwany zachód słońca! :)
Zapomniałam dodać, że drugi dzień naszego pobytu w LG to była wigilia. Wybraliśmy się więc do najładniejszej restauracji i zamówiliśmy 3 różnie posiłki. I tu chyba pierwszy raz byłam niezadowolona
z jedzenia, które nawiasem mówiąc kosztowało kilka razy więcej niż to co tam jadaliśmy. Do tego kelner 2 razy przyniósł nam posiłek, którego nie zamówiliśmy. Jedyną atrakcją była choinka powieszona na suficie do góry nogami :)
Kolejny dzień to wycieczka nad wodospad Tat Kuang Si. Wcześniej, jak co dzień wybraliśmy się na śniadanie, zaledwie kilka kroków od naszego pensjonatu, tuż nad samym Mekongiem. Uwielbiałam te poranki w słońcu na tarasie z pysznym śniadankiem i laotańską kawą! Wracając do wycieczki nad wodospad… Było tam niewiarygodnie pięknie - turkusowa woda, piękna roślinność i słoneczko. Tylko woda, jak to w górach, zimna jak diabli. Ale mnie, dziewczynę z gór, zimna woda nie powstrzyma! Tak więc ja i Majcia pokąpałyśmy się trochę w tej cudnej wodzie nad wodospadem. Sam wodospad też niczego sobie ;)
Czekając na śniadanko :)
Pyszna laotańska kawa!
Tat Kuang Si
Czwarty dzień to następna wycieczka nad wodospady, tym razem wodospady Tat Sae. Najpierw była krótka przeprawa przez Mekong małym kajaczkiem, który przeciekał. Właściciel kajaku radził sobie z tym problemem za pomocą konewki, którą bez przerwy wylewał wodę. Można to skomentować tylko w jeden sposób – Laos :) Wodospady były równie cudne, a do tego było kilka innych atrakcji. Pierwsza to przejażdżka na słoniu. Niesamowite zwierzęta! Później, Maja, moje ekstremalne dziecko, wymyśliła przejażdżkę na linie. Tak więc w uprzęży i z przewodnikiem przejechała na linie między dwoma drzewami. Radość była ogromna :) Ogólnie wycieczka bardzo udana!
Wodospady Tat Sae
Ostatni dzień to całodniowy spacer po mieście i zwiedzanie różnych świątyń oraz zakupy na nocnym targu – przyjemny relaks :)
Podsumowując, wycieczka wspaniała, ktokolwiek wybierze się do Laosu, do Luang Prabang trzeba jechać!!!
W drodze powrotnej
Informacje praktyczne:
Nocowaliśmy w Hoxieng Guesthouse 1. Bardzo przyjemny guesthouse w świetnej lokalizacji. Polecam!
Super :) EK
OdpowiedzUsuńZdjecia cudne, w jakiej cenie byl pensjonat?
OdpowiedzUsuńViola, pensjonat kosztował ok 50 zł za pokój za noc. Pokój z ogromnym podwójnym łóżkiem, więc bez problemu w trójkę tam spaliśmy. Pokój był naprawdę uroczy i z klimatyzacją (choć tej nie używaliśmy bo o tej porze roku tam w górach robi się chłodno w nocy). Oczywiście własną łazienkę też mieliśmy.
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcie z zachodem słońca!
OdpowiedzUsuńW ogóle piękne zdjęcia, wspaniała wycieczka!
Dzięki Moniko! Luang Prabang jest miejscem, którego nie wolno przeoczyć będąc w Laosie :)
Usuńhejka,a jak nazywal sie ten pensjonat? super blog:) fajnie,ze sa tez praktyczne informacje:)
OdpowiedzUsuńDzięki :) Pensjonat nazywa się Somjith Guesthouse, polecam!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńA jak dojechać nad wodospady?
OdpowiedzUsuńSorry za tak późny komentarz ;) Nad wodospady można pojechać albo z lokalnym bióuem podróży, albo tuk-tukiem.
UsuńNiektórzy wypozyczają też skutery lub rowery :) Ale chyba najtaniej w 4-8 osób tuk-tukiem. Są również busy, opłacają się jeśli podróżuje się w pojedynkę czy dwójkę i nie znajdzie się więcej osób na tuk-tuka.
UsuńPiękne zdjęcia! A choinki do góry nogami nigdy nie widziałam :) Niedawno byłam w Luang Prabang - zgadzam się, to miejsce to must be must see jeśli chodzi o Laos.
OdpowiedzUsuńNa moim blogu nieco więcej informacji stricte ptraktycznych np. o cenach w Luang Prabang: http://gadulec.me/luang-prabang/. Być może komuś się przyda, informacje z przełomu października i listopada 2014 roku!
Oooo, wreszcie znalazłam ten wpis!!! Po tej relacji, to naprawdę się cieszę, że tam jadę. Pewnie skorzystamy ze wskazówek i spędzimy tam czas, podobnie jak Wy. Tylko to krętactwo Laotańczyków mnie trochę niepokoi. Najwyraźniej oni traktują każdego białego jak worek pieniędzy. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTakie przekręty to norma w Azji. W Tajlandii jest jeszcze gorzej. Ale tak po za tym, Laotańczycy to naprawdę przemili ludzie! :)
UsuńW Luang Prabang juz w czasie pierwszej wizyty czułam się tak dobrze,jakbym zawsze tam mieszkała.Cudowne stare miasto,cudowni ludzie,klimat,nocny targ i rodzeństwo,które spotkalismy po kilku latach na targu,robiące tak samo pyszne pierożki.
OdpowiedzUsuńCudowne, klimatyczne miasto, pełne pięknych zabytków.
Och ,jak miłe wspomnienia przywołałaś.
To jedno z miast ,do których wróciłabym w ciemno.
Laotańczycy zdecydownie milsi niz Tajowie,ale i w Tajlandii sie poprawiło.
Fajnie było poczytac,poogladac zdjęcia i przypomniec sobie wspaniałe chwile,które tam spędziliśmy.
Dzięki i pozdrowienia!
Irena
Zgadzam się, LP jest po prostu niesamowite! Byłam już 4 razy i w przyszłym roku znów planuje się tam wybrać :) Pozdrawiam serdecznie!
Usuń