Głodni głodnym pomagają ;)
W lutym do Laosu zawitała moja rodzina i znajomi. Oprócz zwiedzania Wientianu, w planie był Vang Vieng, Luang Prabang i Phonsavanh z tajemniczą Równiną Dzbanów.
Wientian, zdaje się, wszystkim się spodobał. Byli wręcz zdziwieni, że jest taki zadbany, zielony i ładny. Porównywali z Bangkokiem i stolica Laosu zdecydowanie bardziej przypadła im do gustu. I dobrze :)
O Vang Vieng nie będę opowiadać, bo spędziliśmy tam niewiele czasu, a Wam wszystkim o tym backpackerskim miasteczkiem już opowiadałam. Opowiem za to o podróży nocnym autobusem (mój pierwszy raz w Azji) i dosyć niezwykłym poranku w Luang Prabang.
Zacznijmy od tego, że na początku lutego można się spodziewać chłodnej pogody wieczorami w górach. Nie chcieliśmy tracić za wiele czasu więc postanowiliśmy z Vang Vieng to LP udać się nocnym autobusem. Autobus okazał naprawdę niezłym cudeńkiem. W autobusie faktycznie były łóżka! Dostaliśmy kocyki i mogliśmy się wygodnie wyłożyć. Muszę powiedzieć, że były to iście VIPowskie warunki ;) Czy jest więc jakiś minus podróżowania nocą? Ano jest. Po pierwsze, nie mamy możliwości podziwiania widoków, a droga z VV do LP jest bardzo malownicza, a po drugie, droga jest bardzo kręta i wije się jak wąż przez góry. Co to w praktyce oznacza? Tyle, że jeśli nie mamy wyjątkowo twardego snu i łatwości zasypiania to z wyspaniem się może być marnie. Ogólnie jednak byliśmy bardzo zadowoleni :)
Przed piątą rano byliśmy w Luang Prabang. Naturalnie, wcześniej dokonałam rezerwacji w jakimś guesthousie - co jest istotne w szczycie sezonu!!! Na miejscu czekała jednak na nas niespodzianka. Przypomnę, że dochodziła 5 rano, było ciemno jak w środku nocy i bardzo zimno (około 10 stopni). Pani prowadząca guesthouse poinformowała nas, że jeszcze nikt się nie wymeldował i że musimy poczekać i w ogóle to nie ma gwarancji, że będzie mieć pokoje dla nas (było nas 5 osób dorosłych i dwójka dzieci). Pani była jednak sympatyczna i bardzo gościnna, jak to każda porządna Laotanka. Umieściła nas na tarasie i przyniosła koce. Było nam nie tylko zimno, ale byliśmy też cholernie głodni! Oczywiście o 5 rano nie ma możliwości zrobienia żadnych zakupów w LP. Wtedy nasza pani wpadła na doskonały pomysł. Zaproponowała nam, żebyśmy poszli dać dary mnichom, którzy przed 6 wychodzą ze swoich świątyń, żeby pochodzić ulicami i zebrać jałmużnę na śniadanie. Jak miało nam to pomóc skoro sami nic nie mieliśmy do jedzenia? Otóż przy świątyniach o tej porze zawsze pojawiają się Laotanki, które sprzedają koszyki z ryżem i jakieś drobne przekąski w postaci małych ciasteczek. Pomysł wydawał się fantastyczny. Zrobiliśmy jak pani nam radziła. Kupiliśmy 2 koszyki ryżu i ciasteczka. Mnisi już szli ulicą, więc uklękłam na jednej z mat, które już były rozłożone na chodniku specjalnie na poranne dary. I tak mi szkoda było tych młodych chłopców, którzy szli boso z gołymi ramionami, że dałam im cały ryż z jednego koszyka i wszystkie ciasteczka. Poranne oddawanie darów (jałmużny) dla mnichów jest bardzo prostym, ale na pewno interesującym zjawiskiem. Dający dary klęczą na macie (mogą też stać), a mnisi idą droga, zatrzymując się przed każdym, kto chce oddać jałmużnę. Mnisi idą jeden za drugim w ciszy, patrząc z ziemię. Każdy z nich ma przed sobą naczynie na kształt dużej miski, którą ludzie napełniają darami. Przypomnę, że to co dostaną od ludzi będzie ich śniadaniem. Będą jeszcze koło południa jeść lunch. To są jedyne 2 posiłki, które mogą spożyć o ściśle wyznaczonych godzinach. Po lunchu mnichom wolno tylko pić wodę lub inne niealkoholowe napoje.
Tak więc nakarmiłam mnichów i przyniosłam koszyk z ryżem. "Nasza" pani zaparzyła nam herbatkę. Jeszcze nigdy chyba tak chętnie nie jadłam ryżu (mowa oczywiście o laotańskim sticky rice). W ogóle jeszcze nigdy chyba nie jadłam samego ryżu :) Coś tam pojedliśmy, wypiliśmy herbatkę i pozasypialiśmy opatuleni w koce. Obudziło nas słońce i bardzo przyjemne temperatury. Jak się okazało u "naszej" pani żaden pokój się nie zwolnił. Trzeba było więc wybrać się na spacer i pytać o noclegi we wszystkich okolicznych guesthousach. Nie było łatwo, bo większość odsyłała nas jednym słowem "full". Ostatecznie jednak znaleźliśmy w miarę przyjemny nocleg i mogliśmy się zrelaksować, a potem zwiedzać najpiękniejsze laotańskie miasteczko.
Jako, że post o Luang Prabang już był, nie będę opowiadać o tym co zwiedzić w LP. Następnym razem opowiem jednak o jednej ciekawej wycieczce, na którą wybrałam się po raz pierwszy :)
Informacje praktyczne:
Ostatecznie znaleźliśmy przyjemny i niedrogi nocleg w Sengphet Guesthouse. Położony jest centralnie bardzo blisko Mekongu i głównych atrakcji.
Wientian, zdaje się, wszystkim się spodobał. Byli wręcz zdziwieni, że jest taki zadbany, zielony i ładny. Porównywali z Bangkokiem i stolica Laosu zdecydowanie bardziej przypadła im do gustu. I dobrze :)
O Vang Vieng nie będę opowiadać, bo spędziliśmy tam niewiele czasu, a Wam wszystkim o tym backpackerskim miasteczkiem już opowiadałam. Opowiem za to o podróży nocnym autobusem (mój pierwszy raz w Azji) i dosyć niezwykłym poranku w Luang Prabang.
Zacznijmy od tego, że na początku lutego można się spodziewać chłodnej pogody wieczorami w górach. Nie chcieliśmy tracić za wiele czasu więc postanowiliśmy z Vang Vieng to LP udać się nocnym autobusem. Autobus okazał naprawdę niezłym cudeńkiem. W autobusie faktycznie były łóżka! Dostaliśmy kocyki i mogliśmy się wygodnie wyłożyć. Muszę powiedzieć, że były to iście VIPowskie warunki ;) Czy jest więc jakiś minus podróżowania nocą? Ano jest. Po pierwsze, nie mamy możliwości podziwiania widoków, a droga z VV do LP jest bardzo malownicza, a po drugie, droga jest bardzo kręta i wije się jak wąż przez góry. Co to w praktyce oznacza? Tyle, że jeśli nie mamy wyjątkowo twardego snu i łatwości zasypiania to z wyspaniem się może być marnie. Ogólnie jednak byliśmy bardzo zadowoleni :)
Przed piątą rano byliśmy w Luang Prabang. Naturalnie, wcześniej dokonałam rezerwacji w jakimś guesthousie - co jest istotne w szczycie sezonu!!! Na miejscu czekała jednak na nas niespodzianka. Przypomnę, że dochodziła 5 rano, było ciemno jak w środku nocy i bardzo zimno (około 10 stopni). Pani prowadząca guesthouse poinformowała nas, że jeszcze nikt się nie wymeldował i że musimy poczekać i w ogóle to nie ma gwarancji, że będzie mieć pokoje dla nas (było nas 5 osób dorosłych i dwójka dzieci). Pani była jednak sympatyczna i bardzo gościnna, jak to każda porządna Laotanka. Umieściła nas na tarasie i przyniosła koce. Było nam nie tylko zimno, ale byliśmy też cholernie głodni! Oczywiście o 5 rano nie ma możliwości zrobienia żadnych zakupów w LP. Wtedy nasza pani wpadła na doskonały pomysł. Zaproponowała nam, żebyśmy poszli dać dary mnichom, którzy przed 6 wychodzą ze swoich świątyń, żeby pochodzić ulicami i zebrać jałmużnę na śniadanie. Jak miało nam to pomóc skoro sami nic nie mieliśmy do jedzenia? Otóż przy świątyniach o tej porze zawsze pojawiają się Laotanki, które sprzedają koszyki z ryżem i jakieś drobne przekąski w postaci małych ciasteczek. Pomysł wydawał się fantastyczny. Zrobiliśmy jak pani nam radziła. Kupiliśmy 2 koszyki ryżu i ciasteczka. Mnisi już szli ulicą, więc uklękłam na jednej z mat, które już były rozłożone na chodniku specjalnie na poranne dary. I tak mi szkoda było tych młodych chłopców, którzy szli boso z gołymi ramionami, że dałam im cały ryż z jednego koszyka i wszystkie ciasteczka. Poranne oddawanie darów (jałmużny) dla mnichów jest bardzo prostym, ale na pewno interesującym zjawiskiem. Dający dary klęczą na macie (mogą też stać), a mnisi idą droga, zatrzymując się przed każdym, kto chce oddać jałmużnę. Mnisi idą jeden za drugim w ciszy, patrząc z ziemię. Każdy z nich ma przed sobą naczynie na kształt dużej miski, którą ludzie napełniają darami. Przypomnę, że to co dostaną od ludzi będzie ich śniadaniem. Będą jeszcze koło południa jeść lunch. To są jedyne 2 posiłki, które mogą spożyć o ściśle wyznaczonych godzinach. Po lunchu mnichom wolno tylko pić wodę lub inne niealkoholowe napoje.
Tak więc nakarmiłam mnichów i przyniosłam koszyk z ryżem. "Nasza" pani zaparzyła nam herbatkę. Jeszcze nigdy chyba tak chętnie nie jadłam ryżu (mowa oczywiście o laotańskim sticky rice). W ogóle jeszcze nigdy chyba nie jadłam samego ryżu :) Coś tam pojedliśmy, wypiliśmy herbatkę i pozasypialiśmy opatuleni w koce. Obudziło nas słońce i bardzo przyjemne temperatury. Jak się okazało u "naszej" pani żaden pokój się nie zwolnił. Trzeba było więc wybrać się na spacer i pytać o noclegi we wszystkich okolicznych guesthousach. Nie było łatwo, bo większość odsyłała nas jednym słowem "full". Ostatecznie jednak znaleźliśmy w miarę przyjemny nocleg i mogliśmy się zrelaksować, a potem zwiedzać najpiękniejsze laotańskie miasteczko.
Jako, że post o Luang Prabang już był, nie będę opowiadać o tym co zwiedzić w LP. Następnym razem opowiem jednak o jednej ciekawej wycieczce, na którą wybrałam się po raz pierwszy :)
Informacje praktyczne:
Ostatecznie znaleźliśmy przyjemny i niedrogi nocleg w Sengphet Guesthouse. Położony jest centralnie bardzo blisko Mekongu i głównych atrakcji.
Przyjemnie się czyta :) I ten autobus nocny - fajna sprawa :)
OdpowiedzUsuńDzięki :) Autobus rzeczywiście był fantastyczny - niektóre wynalazki Azjaci mają naprawdę super ;)
Usuń