Moja praca w Laosie

Długo nie mogłam się zebrać za napisanie tego posta, ale zdecydowałam się wziąć do roboty, zwłaszcza, że jest o czym pisać. Pierwszy semestr pracowałam w międzynarodowej szkole i uczyłam w szkole podstawowej, teraz pracuję w dwujęzycznej szkole i uczę w szkole średniej.

Ale od początku. Kiedy pracowałam w swojej pierwszej szkole, pracę chwaliłam sobie pod wieloma względami. Byłam wychowawcą 4 klasy szkoły podstawowej i to były najsłodsze dzieciaki jakie do tej pory gdziekolwiek uczyłam. Uczyłam ich angielskiego, przyrody i environmental awareness (coś jak środowisko). Klasa moja liczyła 13 uczniów, więc warunki do pracy były doskonałe.

Miałam swoją klasę i uczyłam 20 godz tyg. Jednak do pracy wszyscy musieli przychodzić na 8 rano (choć lekcje zaczynały się o 8:30) i siedzieliśmy w szkole do 15. Resztę czasu mieliśmy spędzić na przygotowaniu się do lekcji i pisaniu tygodniowych planów lekcji (nie znosiłam tego!). W praktyce wyglądało to tak. W poniedziałek przygotowywałam plany lekcji, jednocześnie przygotowując się do czekających mnie lekcji, a w pozostałe dni, no cóż, mogłam robić co tylko chciałam (poza godzinami uczenia), byle bym była w szkole. Więc albo buszowałam po internecie, albo pisałam bloga, albo coś tam sobie czytałam.

Miałam też godzinną przerwę na lunch. Lunch był na terenie szkoły za darmo dla nauczycieli. Z jednej strony fajnie, z drugiej strony nie było alternatywy, bo nawet podczas przerwy na lunch nie wolno nam było opuszczać terenu szkoły...

Do moich obowiązków należało również udekorowanie swojej klasy. Oczekiwali, że zmienimy klasy w bajkowe krainy. Muszę powiedzieć, że moja klasa mi się najbardziej podobała :) Oprócz dekorowania klasy musiałam również raz w tyg czyścić ławki uczniów. Tak, musiałam wziąć szmatę i szorować ławki. 6 lat studiów , a ja ławki myłam. Heh, nie tylko ja byłam tym oburzona, wszyscy native speakerzy byli. W głowie im się to nie mieściło, przecież szkoła miała sprzątaczki, ale najwyraźniej do ich obowiązków nie należało mycie ławek. Inną niepojętą rzeczą była sprawa robienia kserokopii. W szkole było jedno ksero w oddzielnym pomieszczeniu. Ksero obsługiwała, jedna wyznaczona do tego osoba. Ale na czym polegał problem? Otóż, żeby zrobić ksero dla uczniów (dodatkowe ćwiczenia itp) trzeba było wypełnić formularz i czekać min 24 godz na swoje kopie. Paranoja! Czyli np, jak uczeń zapomniał w dany dzień książki czy ćwiczeń, nie mogłam iść i zrobić nawet 1 kopię bez czekania min 24 godz. Czasem było to nawet 48 godz i więcej.... Madness.

Byłam więc nauczycielką wielu przedmiotów, dekoratorką wnętrz i sprzątaczką ;) A i oczywiście dyżury... Ja miałam 2 razy w tyg po pół godziny w porze lunchu.. Niby nic, ale w tych upałach, zwłaszcza w porze deszczowej człowiek miał wrażenie, że zemdleje. Raz wzięłam sobie krzesło i siedziałam przed drzwiami (bo podczas jakichkolwiek przerw uczniowie muszą przebywać na zew.) Na drugi dzień dowiedziałam się, że nie mogę siedzieć, tylko muszę stać. Bo co, jak siedzę to moja wizja jest gorsza? Nie, to tylko kolejny głupi wymysł dyrekcji.
Ale ogólnie to było fajnie, można było się trochę poobijać, a nawet uciąć sobie drzemkę w pracy przy biurku :)

Oczywiście szkoła ta jest szkołą prywatną więc rodzice płacą ok 2,5 tyś dolarów za naukę (za rok). Do tego dochodzą koszty mundurków, lunchów, książek i innych pierdół i jeszcze opłata rejestracyjna, czyli prawie kolejne tysiąc dolarów. Nauczyciele, którzy tam pracują i posyłają dzieci do tej szkoły płacą "tylko" te dodatkowe koszty - więc ok 1 tyś dolarów za Maję trzeba było zapłacić.
Program angielski trwał od 8:30 do 13:30 (w tym godzinna przerwa na lunch i jedna 15 min przerwa). W trakcie programu angielskiego dzieci również miały matematykę (Filipinka uczyła moją klasę,a ja wtedy chodziłam do jej klasy uczyć przyrody - tak było wygodniej), lekcję chińskiego (3 razy w tyg.), informatykę (2 razy w tyg.) i muzykę (1 w tyg.). Potem większość dzieci ma program laotański, czyli te same przedmioty w ich języku (lekcje kończą o 16:30). Maja i inne dzieci nie mówiące po laotańsku chodzą na tzw. special classes, gdzie uczą się laotańskiego, chińskiego, plastyki i mają w-fu. Ogólnie szkoła fajna, bo dużo obcokrajowców, z niektórymi się bardzo zaprzyjaźniłam, fajne dzieciaczki, dyscyplina i porządek w szkole, z drugiej strony jednak biurokracja. Zdecydowanie za dużo roboty papierkowej no i dyrektor paranoik.

Teraz kilka słów o mojej drugiej pracy. Na nowy semestr przeniosłam się do innej szkoły. Powodów było kilka, ale powiem tylko o jednym - większa pensja. Obecnie pracuję w szkole średniej i uczę tylko angielskiego. Trzeba jednak wyjaśnić, że w Laosie szkoła podstawowa trwa 5 lat, a potem idziemy do szkoły średniej. Ja uczę 3 klasy drugie w szkole średniej - uczniowie w wieku około 13 lat. Przyznam, że słodkie dzieciaczki to nie są, niektóre z nich to wręcz potwory! Ale Ola jest znana z twardej ręki i panuje nad sytuacją :) Lekcji mam 21 i prowadzę 2 razy w tygodniu movie club. Ale podobnie jak w poprzedniej szkole, siedzieć musimy znacznie dłużej. Teraz kończę pracę o 16:30.

Ale przecież powinnam zacząć od pozytywów! Więc manager (bo tu dyrektor pełni raczej tylko funkcję reprezentacyjną) jest całkiem przyjemny. Jak idę do niego do biura a  to mnie poczęstuje ciasteczkiem, to zaproponuje coś do picia, a ostatnio podarował mi breloczek. Ale zaraz, zapomniałam o najważniejszym - szkoła, w której pracuje to szkoła turecka, właścicielem jest Turek (przebywa i chyba mieszka w Bangkoku), którego nigdy nie widziałam, dyrektorem jest Turek, którego widziałam, ale nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Oczywiście manager też i jest Turkiem tak jak i połowa nauczycieli. Jest sporo Laotańczyków. No jestem ja, Ola, i druga Ola taż Polka! (Jedyna jaką znam w Wientianie) oraz 2 Amerykanów, którzy dołączyli do szkoły jakiś tydzień po mnie ( młodzi i prawie bez doświadczenia z tytułem licencjata). Ola jest jest nauczycielką polskiego z wykształcenia, ale zna angielski i uczy w tej szkole już 3 rok, ma też męża Laotańczyka i 10 letnią córkę. Wychodzi na to, że mam najlepsze kwalifikacje :)

W zeszłym tyg namawiałam managera, żeby mi dał podwyżkę, bo skończył mi się okres próbny i w końcu po miesiącu pracy podpisałam umowę. Wczoraj spytałam co z moją podwyżką. Decyzja należała na  dyrektora (który nawet mnie nie zna, ale manager powiedział, że się za mną wstawi). Stanęło na tym, że dostanę podwyżkę (chociaż tylko połowę tego co chciałam). Ale co, należy mi się, chociażby dlatego, że mój angielski jest lepszy od wszystkich w szkole (z wyjątkiem oczywiście 2 native speakerów). Tak więc wczoraj dostałam podwyżkę i jako, że na ostatnich lekcjach odbywały się przedstawienia i tańce z okazji dnia kobiet, skorzystałam z okazji i razem z drugą Olą zwiałyśmy godzinę wcześniej z pracy.

 Miałam pisać o plusach, więc mam mniej roboty papierkowej, ksero pani robi mi w 30 sekund, mamy w szkole tablice interaktywne w każdej klasie i w sumie jest luźna atmosfera. No i mogę sobie po polsku rozmawiać i nikt nic nie rozumie :D A jedna ważna rzecz. Podobnie jak w poprzedniej szkole, nauczyciele mają lunch za darmo. Przerwa na lunch trwa godzinę i 15 min. Ale co najważniejsze podczas przerwy na lunch mogę sobie wyjść ze szkoły. Więc po zjedzeniu lunchu często idę sobie gdzieś na kawkę. Albo jak lunch mi nie bardzo pasuje idę sobie zjeść gdzie indziej.

A teraz minusy. Choć w każdej klasie jest tablica interaktywna, nie ma wystarczającej ilości pilotów i część nowych nauczycieli, w tym ja, pilotów nie posiadamy. Więc za każdym razem kiedy chcę korzystać w klasie z tablicy interaktywnej muszę wysyłać jakiegoś ucznia, żeby pożyczył od innego nauczyciela. W ubikacjach często nie ma mydła (w tych dla uczniów), w łazience dla nauczycieli jeszcze nie zabrakło. Natomiast co jest dla jakimś absurdem to to, że w ŻADNEJ łazience nie ma papieru toaletowego! Jest oczywiście wężyk do podmywania, ale co z tego jak dzieci po podmyciu się nie mogą nawet umyć rąk, bo nie mydła. Takie to absurdy, mamy tablice interaktywne, ale szkole szkoda pieniędzy na papier toaletowy. Podobno kiedyś powiedzieli, że dzieci za dużo go używały!!! Oczywiście na terenie szkoły ani w godzinach pracy nie można palić. W kontrakcie pisze również, że nie można pić alkoholu w dniach pracy - myślę, że to błąd i mieli na myśli godziny pracy. Inaczej to już byłby absurd and absurdem, przecież nikt nie przyjdzie mi do domu w środku tygodnia sprawdzić czy piję piwo! :D

W obu szkołach w kontrakcie było napisane, że kobiety muszą nosić laotańskie spódnice lub inne spódnice zakrywające kolana i bluzki zakrywające ramiona. W pierwszej szkole nikt nie tym za bardzo nie przejmował. Nosiłam spódnice lub sukienki przed kolano i miałam bluzki z odkrytymi ramionami i było ok. Wystarczyło, że strój był w miarę elegancki. W mojej obecnej szkole muszę mieć zakryte kolana i ramiona, co mnie trochę wkurza. Manager tłumaczy, że nie są międzynarodową szkołą i muszą się podporządkować Ministerstwu Edukacji, które czasem nawiedza szkołę. Czy to faktycznie wymysł Ministerstwa czy Turków, nie wiem, ale wyjścia nie mam i muszę się dostosować.

Laotańskie tańce - uroczystość z okazji Dnia Kobiet w szkole 


Stawik z liliami wodnymi tuż przy mojej szkole

Komentarze

  1. Z tym papierem toaletowym to masakra ;)
    EK

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dokładnie, nauczyciele zawsze noszą ze sobą chusteczki higieniczne :)

      Usuń
  2. ale to ze obchodza dzien kobiet, to jest dla mnie zaskoczeniem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No w końcu dzień kobiet to komunistyczne święto. Jeszcze przed wyjazdem tu wiedziałam, że 8 marca to dzień wolny :)

      Usuń
  3. i jeszcze z tej okazji mieliscie akademie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak,dzień wcześniej były w szkole jakieś przedstawienia i tańce. Niestety przedstawienia był po laotańsku więc i tak niewiele rozumiałam :)

      Usuń
  4. Bardzo ciekawa perspektywa na pracę w innym kraju.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Nocleg z Booking.com!

Booking.com