Droga przez mękę
No dobrze, dziś będzie o podróży z mojego miasta, Nowego Targu do Wientianu w Laosie. Od wczoraj jestem w Laosie i w końcu mam chwilę na opisanie tej koszmarnie długiej podróży...
Podróż zaczęła się w Nowym Targu skąd pociągiem udaliśmy się do Warszawy. Koleją polską nie jeździłam bardzo dawno i nie zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Mieliśmy wykupione 2 kuszetki. Jedyne doświadczenia jakie ostatnio miałam to były z kolejami tajskimi, a tymi (mowa o wagonie sypialnym) jeździło się całkiem fajnie. Co było inne w polskim pociągu? Zacznę od plusów. Czysto! Tak, nasz wagon był nowoczesny, czyściutki i zadbany. W przedziale wykładzina - wow, ale luksus! W ubikacji nie widziałam żadnego pająka - duży plus :) I chyba tyle tego dobrego... a co mi się nie podobało? Otóż po pierwsze, zdecydowanie za mało miejsca! W polskich pociągach mamy w każdym wagonie osobne przedziały, a w każdym takim przedziale sypialnym 6 łóżek! Sześć! Pamiętam jak byłam mała i jeździłam kuszetkami i pamiętam, że tych łóżek w przedziale było 4 sztuki. Coś się chyba pozmieniało... Miejsca w przedziale jest tyle samo, tylko łóżek przybyło. Co w związku z tym? Na początek nie ma gdzie położyć walizki... My mieliśmy 3 duże, dwa małe plecaki i mały kuferek. 2 umieściliśmy w schowku na górze tak, że wystawały na łóżka... Dobrze, że w naszym przedziale byliśmy sami! Jedna stała na ziemi i torowała przejście.... Ech, przecież ludzie chyba częściej podróżują z bagażem niż bez... Kolejna sprawa. Łóżka. Jako, że było ich sześć (2 rzędy po 3 łóżka) to było odrobinę klaustrofobicznie. Na łóżku praktycznie nie da usiąść, kilka razy próbowałam zapominając, że nade mną są jeszcze 2 i kończyło się to przygrzmoceniem głową w łóżko wyżej. Następna rzecz. Łóżka są koszmarnie wąskie. Nie jestem osobą o dużych rozmiarach, a i tak ciągle łokieć albo stopa mi wystawała. Nie ma mowy o spaniu w jednym łóżku z dzieckiem - och jak marzyłam wtedy o tajskim pociągu, gdzie bez problemu mogę z Majką się położyć na jednym wyrku i wyspać. Całe szczęście do samej Warszawy byliśmy w przedziale sami, więc udało się jakieś 5 godzin pospać. Aha, w ubikacji nie działa spłuczka. I ostatnia rzecz. Ceny. Za podróż zapłaciliśmy 250 zł za 2 kuszetki, jakieś 100 zł więcej niż w Tajlandii za podróż ok. 200 km dłuższą.
Następny etap podróży to samolot Warszawa - Katar. Linie katarskie, którymi podróżowaliśmy do
Kataru, a potem z Kataru do Tajlandii były bardzo w porządku. Obsługa miła, co ciekawe w podczas obu lotów (dwoma różnymi samolotami) zauważyliśmy, że stewardessy są różnych ras, za każdym razem była jakaś biała, czarna i azjatycka twarz. Taka polityka tych linii? Możliwe. Wszystkie panie były w każdym razie sympatyczne. Jedzenie również dobre. Pierwsza część lotu była krótsza - 5 godzin. Zleciało całkiem szybko. W samolocie zastanawiałam się jaka będzie pogoda w Katarze, domyślałam się, że będzie gorąco. To co poczułam wysiadając na lotnisku (Doha International Airport) zupełnie mnie zaskoczyło. Na zewnątrz było 37 stopni i wysoka wilgotność powietrza. Tu to dopiero poczułam się jakby mnie ktoś mokrą szmatą trzepnął w twarz. A myślałam, że po Laosie nic mnie już nie zaskoczy, przynajmniej nie w kwestiach pogody tropikalnej, a jednak. Pogoda na zewnątrz była koszmarna. Jak dobrze, że mieliśmy tylko niewiele ponad 2 godziny czekania na kolejny samolot.
Kilka słów o lotnisku w Doha. Lotnisko jak każde inne dużo lotnisko. Tylko kobiet w burkach pełno... i panów w turbanach na głowie i białych szatach. W pewnym momencie postanowiłam udać się do palarni. Znajduję pomieszczenie z napisem "Smoking room" i wchodzę do środka. Moim oczom ukazuje się sala sporych rozmiarów, a wokół krzesła. Rozglądam się po sali za miejscem i chociaż dymu tyle, że siekierę można by powiesić szybko orientuję się, że jestem jedyną kobietą w tej sali. Reszta to panowie, większość pewnie lokalni... około 20... Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Pomimo dyskomfortu jaki czuje, znajduję sobie miejsce i zapalam papierosa. Palę dosyć szybko bo strasznie śmierdzi, na rozmowę z nikim też się nie zapowiada. Jeden z panów z turbanem na głowie wstaje. Wychodząc obdarza mnie takim zniesmaczonym wzorkiem, że wyjść chcę jeszcze szybciej. Milutko, nie ma co...
Kolejna część podróży Doha - Bangkok (dalej BKK) była długa. Prawie 7 godzin. Wylecieliśmy o 21 czasu katarskiego, a do BKK przylecieliśmy na 7 rano czasu tajlandzkiego. Czas przesunął się po drodze o 4 godziny i zgubiliśmy część nocy. W samolocie ani ja ani Darek nie zmrużyliśmy nawet oka. Zapowiadał się ciężki dzień w BKK...
W BKK na lotnisku zakupiliśmy trochę lokalnej waluty, bahty. Na lotnisku Darek podszedł do pani stojącej za biurkiem, na którym było napisane 'taxi service'. Zapytał o taksówkę. 1000 bahtów (100 zł) odpowiada sympatyczna pani, no taxi meter, odpowiada na kolejne pytanie. Boże, co za oszustwo! No tak witamy w Azji :) Wychodzimy na zewnątrz. Znalezienie taksówkarza, który ma 'taxi meter' jest niewykonalne. Cwaniaki. Ale my wiemy ile powinna kosztować podróż z lotniska na stację kolejową Hua Lamphong. Targujemy się przez chwilę i umawiamy się na 400 bahtów - tyle właśnie powinna kosztować podróż na tym dystansie - ok 20 km. Taxi w BKK są bardzo tanie, więc nie dajcie się oszukać. W mieście można łatwiej znaleźć taką z 'taxi meter'. Na początku trochę rozmawiamy z kierowcą naszej taksówki. Mówimy, że to nasz 5 raz w BKK. Potem razem śmiejemy się z kierowców tuk-tuków. Już pisałam kiedyś o tym jak to tuk-tukowcy proponują zawiezienie nas gdzieś za śmieszną kwotę np. 20 baht (ok 2 zł), a potem zatrzymują przed kolejnymi (drogimi!) sklepami, do których wcale nie chcemy iść. Taksówkarz powiedział nam, że ci kierowcy dostają 300 bahtów (!) za przywiezienie potencjalnego klienta, a jak klient coś kupi to dostają jeszcze prowizję od sprzedaży (ktoś kiedyś w komentarzu napisał mi, że taki kierowca jest tak strasznie biedny i nie ma z czego dzieci wykarmić, a ja taka skąpa... taaaa). Tak więc jak chcecie tanio dojechać na zakupy (najczęściej do krawca) to śmiało brać tuk-tuka. Jeśli interesuje was bardziej zwiedzanie innych miejsc niż sklepy to proponuję taxi. Jeśli koniecznie chcecie przejechać się tuk-tukiem (w końcu to też jakaś tam atrakcja) to cena powinna być bardziej racjonalna. Ja jednak polecam jeździć taksówkami po mieście. Po pierwsze, nie próbują zawieźć cię na niechciane zakupy, po drugie, są tańsze. Tak są tańsze, bo taksówki w BKK jeżdżą na gazie, a tuk-tuki na benzynie. Wybór należy do was :)
Wracając do podróży. Pociąg w BKK do Nong Khai (miasteczko przy granicy tajlandzko-laotańskiej) odjeżdżał o 20, więc mieliśmy cały dzień na plątanie się po BKK. Problem w tym, że byliśmy wykończeni po nieprzespanej nocy i plątać się po mieście wcale nie chcieliśmy. Po zakupieniu biletów na pociąg udaliśmy się do centrum na śniadanie. Pojechaliśmy na Khao San Road, która jest najbardziej znaną turystyczną ulicą w centrum. Byliśmy tam raz na sylwestra, godzinę przed północą. Tłum był taki, że poruszanie się po ulicy to był koszmar. Tym razem był dzień i turystów niewiele. W sumie to nic ciekawego na tej ulicy nie ma. Knajpy dość drogie i brzydkie. Dużo agencji turystycznych, jakieś hostele, tuk-tuki i ludzie wciskający różne pierdoły. Poszliśmy trochę dalej i znaleźliśmy przyjemną knajpę z wygodnymi sofami. Zamówiliśmy śniadanie, a potem zaczęliśmy przysypiać. W pewnym momencie obudził mnie głos kelnerki, która pytała czy coś jeszcze podać. Cóż, nie pozostawało nic innego jak zapłacić i z pół zamkniętymi oczami ruszyć dalej. Następną destynacją był Siam Paragon - ekskluzywne centrum handlowe. Znajduje się tam duże oceanarium, nad którym się zastanawialiśmy, ale ze zmęczenia brakło sił. Udaliśmy się na ostatnie piętro, gdzie było min. kino. Zauważyliśmy dwie kanapy, na których kilka osób przysypiało na siedząco. Widocznie było to miejsce odpoczynku, postanowiliśmy skorzystać. Kupiliśmy coś do jedzenia i przysnęliśmy na chwilę. Jeszcze nigdy chyba nie byłam tak zmęczona! Znudzeni i zmęczeni trochę jeszcze się powłóczyliśmy i pojechaliśmy na stację kolejową Hua Lamphong, gdzie czekaliśmy kolejne 3 godziny na pociąg. Nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie rozłożę się łóżku i zasnę słuchając jednostajnego rytmu biegnącego pociągu..., ale zabawa dopiero się miała zacząć...
Już przed 20 wpakowaliśmy się do pociągu. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, więc napiszę, bo to istotne. W tajskich pociągach nie ma przedziałów. Są różne wagony. Te sypialne i te nie sypialne. Te z klimatyzacją i te bez. Nasz wagon był sypialny i bez klimatyzacji. Zarezerwowaliśmy łóżka dolne, bo wtedy leżymy koło okna, a jak wiadomo otwarte okno równa się świeże i chłodne powietrze. Śpiąc na górze można liczyć tylko na obracający się na suficie wiatrak. Łóżka są ułożone równolegle do okien, czyli odwrotnie niż w polskich pociągach i nie ma przedziałów. Kiedy kupowaliśmy bilety pani w kasie zapytała, czy mogą być te ostatnie łóżka, na końcu wagonu. Zgodziliśmy, no bo i czemu nie? Bardzo szybko dostaliśmy odpowiedź na to pytanie. Ledwie ułożyliśmy walizki i rozsiedliśmy się wygodnie (siedzenia później konduktor rozkłada, łącząc dwa w jedno wygodne łóżko) a już wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Spod mojego siedzenia wypełzał karaluch. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, znów się schował. Panika! Jak będę spać jak pod łóżkiem będzie chodził karaluch? W końcu udało się go zlokalizować i zgnieść na miazgę butem. Radość nie trwała długo. Po chwili pojawił się kolejny. Tym razem spod łóżka Darka, które było naprzeciw. I tak przez następne 2 godziny zabijaliśmy karaluchy łażące koło naszych wyrek. Czasami właziły na ściany i na wyrko... Koszmar!!! W końcu zauważyłam, że karaluchy wychodzą z dziury w ścianie, która łączy się z toaletą. Dziurę zatkaliśmy siatką jednorazową. Ciekawe, że ta toaleta właśnie była zamknięta.... Karaluchów jakby trochę przestało przybywać, ale i tak było za późno, bo łaziły już po całym wagonie, choć u nas było ich więcej.... Normalnie płakać mi się chciało. Poprzednia noc zupełnie bez snu, a tu taka niespodzianka. Jak tu iść spać? Czy ja wcześniej narzekałam na pociąg w Polsce? Że niby wąskie łóżka? Toż to nic w porównaniu z tym horrorem rozgrywającym się na moich oczach. Była jednak nadzieja. Było już koło 23, a łóżka nade mną i nad Darkiem były puste. Może nikt nie przyjdzie? Trzeba było zaryzykować. Albo to, albo spanie z karaluchami. Szansa, że wdrapią się na górne łóżka była o wiele mniejsza, choć 100% pewności nigdy nie ma. No i była możliwość, że w nocy ktoś nas obudzi, powie, że to jego łóżko i trzeba będzie zejść na dół. Jezu, tego chyba bym nie przeżyła. Ale wyjścia innego nie było więc zaryzykowaliśmy. Jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta. Zasnęłam szybko. Zmęczenie przezwyciężyło strach przed ewentualnymi intruzami. Kiedy rano się obudziłam (wypoczęta) zauważyłam, że moje dolne łóżko ktoś zajął. Nie wiem kto był, bo pasażer wysiadł wcześniej i nie widziałam nawet kiedy, ale dzięki ci człowieku, że mnie nie obudziłeś!
Muszę powiedzieć, że pierwszy raz mnie coś takiego spotkało, tzn. karaluchy w tym pociągu. Pociąg jest stary i mocno zniszczony, ale karaluchów nigdy wcześniej nie widziałam. Nie wiem, czy mieliśmy pecha i tak było tylko w naszym wagonie, czy może ta pora roku sprzyja rozmnażaniu karaluchów, bo paskudy te były jeszcze w miarę male ok 1,5 cm. Duże osobniki potrafią był długości palca..... Tak czy siak, nie zrażajcie się do kolei w Tajlandii. Ale jak będzie podróżować w porze deszczowej, to może na wszelki wypadek weźcie miejsca na górze? A już na pewno nie bierzcie łóżek na końcu wagonu, koło toalety :)
Końcówka podróży przebiegła spokojnie. Pierwsze, tuk-tukiem na granicę. Oczywiście kierowca zatrzymał się po drodze przed jakimś biurem podróży i spytał nas, czy chcemy wizę do Laosu. Oczywiście, że nie chcemy. Niech się nikt nie da na to nabrać! Te wizy (o ile w ogóle są prawdziwe...) są dużo droższe niż na granicy. Potem na granicy zaczepił mnie Taj, pytając czy mam zdjęcie do wizy do Laosu (do Tajlandii Polacy nie potrzebują wizy na pobyt do 15 dni). Nie dziękujemy, zdjęć nie chcemy i nie potrzebujemy! Na granicy laotańskiej przy okienku 'visa on arrival' widziałam tych biednych obcokrajowców, którzy w ręce dzierżyli dumnie zdjęcia i wniosek wizowy. Tylko, że tych zdjęć wcale nie trzeba.... Pewnie jak dają wniosek ze zdjęciem to celnicy je biorą i tak turyści wychodzą zadowoleni, że jednak zdjęcia wcześniej zrobili. Wiz do Laosu w paszporcie wbitych mam całkiem sporo i gwarantuję, że zdjęcia nigdy nie miałam, bo nie trzeba. Choć na wniosku, nie wiem po co, jest miejsce na zdjęcie. Może umówili się z Tajami i dostają potem prowizję od tych zdjęć? No i ciekawe co oni potem robią z tymi zdjęciami skoro w wizie ich nie ma? :)
Po przejściu przez granicę od razu zaatakowali nas Laotańczycy oferując transport do miasta minivanem lub tuk-tukiem. Ceny do 10 razy wyższe niż za autobus, który stoi przy granicy i którym zawsze jedziemy. Wystarczy się rozglądnąć i nie sposób nie zauważyć. Zawsze stoi duży zielony autobus, który z przodu ma numer 14. Jeżdżą co jakieś pół godziny i dojeżdżają na dworzec centralny przy Talat Sao, czyli praktycznie do centrum miasta. Cena 6 tyś kipów (2,40 zł) od osoby, dzieci nie płacą.Podróż trwa ok pół godziny. Biletów nie trzeba. Po prostu wsiadamy. W czasie jazdy będzie ktoś chodził i zbierał opłaty, albo będziemy płacić przy wyjściu z autobusu na dworcu. Proste, nie? :)
Podróż zajęła nam prawie 3 dni. Wyjechaliśmy w poniedziałek wieczorem, a na miejscu byliśmy w czwartek koło południa :) Teraz pozostaje znaleźć mieszkanie i kupić motocykl. Na pewno będzie o czym pisać :) Do usłyszenia!
Podróż zaczęła się w Nowym Targu skąd pociągiem udaliśmy się do Warszawy. Koleją polską nie jeździłam bardzo dawno i nie zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Mieliśmy wykupione 2 kuszetki. Jedyne doświadczenia jakie ostatnio miałam to były z kolejami tajskimi, a tymi (mowa o wagonie sypialnym) jeździło się całkiem fajnie. Co było inne w polskim pociągu? Zacznę od plusów. Czysto! Tak, nasz wagon był nowoczesny, czyściutki i zadbany. W przedziale wykładzina - wow, ale luksus! W ubikacji nie widziałam żadnego pająka - duży plus :) I chyba tyle tego dobrego... a co mi się nie podobało? Otóż po pierwsze, zdecydowanie za mało miejsca! W polskich pociągach mamy w każdym wagonie osobne przedziały, a w każdym takim przedziale sypialnym 6 łóżek! Sześć! Pamiętam jak byłam mała i jeździłam kuszetkami i pamiętam, że tych łóżek w przedziale było 4 sztuki. Coś się chyba pozmieniało... Miejsca w przedziale jest tyle samo, tylko łóżek przybyło. Co w związku z tym? Na początek nie ma gdzie położyć walizki... My mieliśmy 3 duże, dwa małe plecaki i mały kuferek. 2 umieściliśmy w schowku na górze tak, że wystawały na łóżka... Dobrze, że w naszym przedziale byliśmy sami! Jedna stała na ziemi i torowała przejście.... Ech, przecież ludzie chyba częściej podróżują z bagażem niż bez... Kolejna sprawa. Łóżka. Jako, że było ich sześć (2 rzędy po 3 łóżka) to było odrobinę klaustrofobicznie. Na łóżku praktycznie nie da usiąść, kilka razy próbowałam zapominając, że nade mną są jeszcze 2 i kończyło się to przygrzmoceniem głową w łóżko wyżej. Następna rzecz. Łóżka są koszmarnie wąskie. Nie jestem osobą o dużych rozmiarach, a i tak ciągle łokieć albo stopa mi wystawała. Nie ma mowy o spaniu w jednym łóżku z dzieckiem - och jak marzyłam wtedy o tajskim pociągu, gdzie bez problemu mogę z Majką się położyć na jednym wyrku i wyspać. Całe szczęście do samej Warszawy byliśmy w przedziale sami, więc udało się jakieś 5 godzin pospać. Aha, w ubikacji nie działa spłuczka. I ostatnia rzecz. Ceny. Za podróż zapłaciliśmy 250 zł za 2 kuszetki, jakieś 100 zł więcej niż w Tajlandii za podróż ok. 200 km dłuższą.
Następny etap podróży to samolot Warszawa - Katar. Linie katarskie, którymi podróżowaliśmy do
Kataru, a potem z Kataru do Tajlandii były bardzo w porządku. Obsługa miła, co ciekawe w podczas obu lotów (dwoma różnymi samolotami) zauważyliśmy, że stewardessy są różnych ras, za każdym razem była jakaś biała, czarna i azjatycka twarz. Taka polityka tych linii? Możliwe. Wszystkie panie były w każdym razie sympatyczne. Jedzenie również dobre. Pierwsza część lotu była krótsza - 5 godzin. Zleciało całkiem szybko. W samolocie zastanawiałam się jaka będzie pogoda w Katarze, domyślałam się, że będzie gorąco. To co poczułam wysiadając na lotnisku (Doha International Airport) zupełnie mnie zaskoczyło. Na zewnątrz było 37 stopni i wysoka wilgotność powietrza. Tu to dopiero poczułam się jakby mnie ktoś mokrą szmatą trzepnął w twarz. A myślałam, że po Laosie nic mnie już nie zaskoczy, przynajmniej nie w kwestiach pogody tropikalnej, a jednak. Pogoda na zewnątrz była koszmarna. Jak dobrze, że mieliśmy tylko niewiele ponad 2 godziny czekania na kolejny samolot.
Kilka słów o lotnisku w Doha. Lotnisko jak każde inne dużo lotnisko. Tylko kobiet w burkach pełno... i panów w turbanach na głowie i białych szatach. W pewnym momencie postanowiłam udać się do palarni. Znajduję pomieszczenie z napisem "Smoking room" i wchodzę do środka. Moim oczom ukazuje się sala sporych rozmiarów, a wokół krzesła. Rozglądam się po sali za miejscem i chociaż dymu tyle, że siekierę można by powiesić szybko orientuję się, że jestem jedyną kobietą w tej sali. Reszta to panowie, większość pewnie lokalni... około 20... Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Pomimo dyskomfortu jaki czuje, znajduję sobie miejsce i zapalam papierosa. Palę dosyć szybko bo strasznie śmierdzi, na rozmowę z nikim też się nie zapowiada. Jeden z panów z turbanem na głowie wstaje. Wychodząc obdarza mnie takim zniesmaczonym wzorkiem, że wyjść chcę jeszcze szybciej. Milutko, nie ma co...
Kolejna część podróży Doha - Bangkok (dalej BKK) była długa. Prawie 7 godzin. Wylecieliśmy o 21 czasu katarskiego, a do BKK przylecieliśmy na 7 rano czasu tajlandzkiego. Czas przesunął się po drodze o 4 godziny i zgubiliśmy część nocy. W samolocie ani ja ani Darek nie zmrużyliśmy nawet oka. Zapowiadał się ciężki dzień w BKK...
W BKK na lotnisku zakupiliśmy trochę lokalnej waluty, bahty. Na lotnisku Darek podszedł do pani stojącej za biurkiem, na którym było napisane 'taxi service'. Zapytał o taksówkę. 1000 bahtów (100 zł) odpowiada sympatyczna pani, no taxi meter, odpowiada na kolejne pytanie. Boże, co za oszustwo! No tak witamy w Azji :) Wychodzimy na zewnątrz. Znalezienie taksówkarza, który ma 'taxi meter' jest niewykonalne. Cwaniaki. Ale my wiemy ile powinna kosztować podróż z lotniska na stację kolejową Hua Lamphong. Targujemy się przez chwilę i umawiamy się na 400 bahtów - tyle właśnie powinna kosztować podróż na tym dystansie - ok 20 km. Taxi w BKK są bardzo tanie, więc nie dajcie się oszukać. W mieście można łatwiej znaleźć taką z 'taxi meter'. Na początku trochę rozmawiamy z kierowcą naszej taksówki. Mówimy, że to nasz 5 raz w BKK. Potem razem śmiejemy się z kierowców tuk-tuków. Już pisałam kiedyś o tym jak to tuk-tukowcy proponują zawiezienie nas gdzieś za śmieszną kwotę np. 20 baht (ok 2 zł), a potem zatrzymują przed kolejnymi (drogimi!) sklepami, do których wcale nie chcemy iść. Taksówkarz powiedział nam, że ci kierowcy dostają 300 bahtów (!) za przywiezienie potencjalnego klienta, a jak klient coś kupi to dostają jeszcze prowizję od sprzedaży (ktoś kiedyś w komentarzu napisał mi, że taki kierowca jest tak strasznie biedny i nie ma z czego dzieci wykarmić, a ja taka skąpa... taaaa). Tak więc jak chcecie tanio dojechać na zakupy (najczęściej do krawca) to śmiało brać tuk-tuka. Jeśli interesuje was bardziej zwiedzanie innych miejsc niż sklepy to proponuję taxi. Jeśli koniecznie chcecie przejechać się tuk-tukiem (w końcu to też jakaś tam atrakcja) to cena powinna być bardziej racjonalna. Ja jednak polecam jeździć taksówkami po mieście. Po pierwsze, nie próbują zawieźć cię na niechciane zakupy, po drugie, są tańsze. Tak są tańsze, bo taksówki w BKK jeżdżą na gazie, a tuk-tuki na benzynie. Wybór należy do was :)
Wracając do podróży. Pociąg w BKK do Nong Khai (miasteczko przy granicy tajlandzko-laotańskiej) odjeżdżał o 20, więc mieliśmy cały dzień na plątanie się po BKK. Problem w tym, że byliśmy wykończeni po nieprzespanej nocy i plątać się po mieście wcale nie chcieliśmy. Po zakupieniu biletów na pociąg udaliśmy się do centrum na śniadanie. Pojechaliśmy na Khao San Road, która jest najbardziej znaną turystyczną ulicą w centrum. Byliśmy tam raz na sylwestra, godzinę przed północą. Tłum był taki, że poruszanie się po ulicy to był koszmar. Tym razem był dzień i turystów niewiele. W sumie to nic ciekawego na tej ulicy nie ma. Knajpy dość drogie i brzydkie. Dużo agencji turystycznych, jakieś hostele, tuk-tuki i ludzie wciskający różne pierdoły. Poszliśmy trochę dalej i znaleźliśmy przyjemną knajpę z wygodnymi sofami. Zamówiliśmy śniadanie, a potem zaczęliśmy przysypiać. W pewnym momencie obudził mnie głos kelnerki, która pytała czy coś jeszcze podać. Cóż, nie pozostawało nic innego jak zapłacić i z pół zamkniętymi oczami ruszyć dalej. Następną destynacją był Siam Paragon - ekskluzywne centrum handlowe. Znajduje się tam duże oceanarium, nad którym się zastanawialiśmy, ale ze zmęczenia brakło sił. Udaliśmy się na ostatnie piętro, gdzie było min. kino. Zauważyliśmy dwie kanapy, na których kilka osób przysypiało na siedząco. Widocznie było to miejsce odpoczynku, postanowiliśmy skorzystać. Kupiliśmy coś do jedzenia i przysnęliśmy na chwilę. Jeszcze nigdy chyba nie byłam tak zmęczona! Znudzeni i zmęczeni trochę jeszcze się powłóczyliśmy i pojechaliśmy na stację kolejową Hua Lamphong, gdzie czekaliśmy kolejne 3 godziny na pociąg. Nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie rozłożę się łóżku i zasnę słuchając jednostajnego rytmu biegnącego pociągu..., ale zabawa dopiero się miała zacząć...
Na Khao San Road można kupić chyba wszystko, również dowód osobisty, prawo jazdy,
licencję dla nauczyciela, albo certyfikat ukończenia kurs TEFL :)
Eksluzywne centrum handlowe "Siam Paragon"
Bangkok i różowe taksówki
Już przed 20 wpakowaliśmy się do pociągu. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, więc napiszę, bo to istotne. W tajskich pociągach nie ma przedziałów. Są różne wagony. Te sypialne i te nie sypialne. Te z klimatyzacją i te bez. Nasz wagon był sypialny i bez klimatyzacji. Zarezerwowaliśmy łóżka dolne, bo wtedy leżymy koło okna, a jak wiadomo otwarte okno równa się świeże i chłodne powietrze. Śpiąc na górze można liczyć tylko na obracający się na suficie wiatrak. Łóżka są ułożone równolegle do okien, czyli odwrotnie niż w polskich pociągach i nie ma przedziałów. Kiedy kupowaliśmy bilety pani w kasie zapytała, czy mogą być te ostatnie łóżka, na końcu wagonu. Zgodziliśmy, no bo i czemu nie? Bardzo szybko dostaliśmy odpowiedź na to pytanie. Ledwie ułożyliśmy walizki i rozsiedliśmy się wygodnie (siedzenia później konduktor rozkłada, łącząc dwa w jedno wygodne łóżko) a już wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Spod mojego siedzenia wypełzał karaluch. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, znów się schował. Panika! Jak będę spać jak pod łóżkiem będzie chodził karaluch? W końcu udało się go zlokalizować i zgnieść na miazgę butem. Radość nie trwała długo. Po chwili pojawił się kolejny. Tym razem spod łóżka Darka, które było naprzeciw. I tak przez następne 2 godziny zabijaliśmy karaluchy łażące koło naszych wyrek. Czasami właziły na ściany i na wyrko... Koszmar!!! W końcu zauważyłam, że karaluchy wychodzą z dziury w ścianie, która łączy się z toaletą. Dziurę zatkaliśmy siatką jednorazową. Ciekawe, że ta toaleta właśnie była zamknięta.... Karaluchów jakby trochę przestało przybywać, ale i tak było za późno, bo łaziły już po całym wagonie, choć u nas było ich więcej.... Normalnie płakać mi się chciało. Poprzednia noc zupełnie bez snu, a tu taka niespodzianka. Jak tu iść spać? Czy ja wcześniej narzekałam na pociąg w Polsce? Że niby wąskie łóżka? Toż to nic w porównaniu z tym horrorem rozgrywającym się na moich oczach. Była jednak nadzieja. Było już koło 23, a łóżka nade mną i nad Darkiem były puste. Może nikt nie przyjdzie? Trzeba było zaryzykować. Albo to, albo spanie z karaluchami. Szansa, że wdrapią się na górne łóżka była o wiele mniejsza, choć 100% pewności nigdy nie ma. No i była możliwość, że w nocy ktoś nas obudzi, powie, że to jego łóżko i trzeba będzie zejść na dół. Jezu, tego chyba bym nie przeżyła. Ale wyjścia innego nie było więc zaryzykowaliśmy. Jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta. Zasnęłam szybko. Zmęczenie przezwyciężyło strach przed ewentualnymi intruzami. Kiedy rano się obudziłam (wypoczęta) zauważyłam, że moje dolne łóżko ktoś zajął. Nie wiem kto był, bo pasażer wysiadł wcześniej i nie widziałam nawet kiedy, ale dzięki ci człowieku, że mnie nie obudziłeś!
Muszę powiedzieć, że pierwszy raz mnie coś takiego spotkało, tzn. karaluchy w tym pociągu. Pociąg jest stary i mocno zniszczony, ale karaluchów nigdy wcześniej nie widziałam. Nie wiem, czy mieliśmy pecha i tak było tylko w naszym wagonie, czy może ta pora roku sprzyja rozmnażaniu karaluchów, bo paskudy te były jeszcze w miarę male ok 1,5 cm. Duże osobniki potrafią był długości palca..... Tak czy siak, nie zrażajcie się do kolei w Tajlandii. Ale jak będzie podróżować w porze deszczowej, to może na wszelki wypadek weźcie miejsca na górze? A już na pewno nie bierzcie łóżek na końcu wagonu, koło toalety :)
Końcówka podróży przebiegła spokojnie. Pierwsze, tuk-tukiem na granicę. Oczywiście kierowca zatrzymał się po drodze przed jakimś biurem podróży i spytał nas, czy chcemy wizę do Laosu. Oczywiście, że nie chcemy. Niech się nikt nie da na to nabrać! Te wizy (o ile w ogóle są prawdziwe...) są dużo droższe niż na granicy. Potem na granicy zaczepił mnie Taj, pytając czy mam zdjęcie do wizy do Laosu (do Tajlandii Polacy nie potrzebują wizy na pobyt do 15 dni). Nie dziękujemy, zdjęć nie chcemy i nie potrzebujemy! Na granicy laotańskiej przy okienku 'visa on arrival' widziałam tych biednych obcokrajowców, którzy w ręce dzierżyli dumnie zdjęcia i wniosek wizowy. Tylko, że tych zdjęć wcale nie trzeba.... Pewnie jak dają wniosek ze zdjęciem to celnicy je biorą i tak turyści wychodzą zadowoleni, że jednak zdjęcia wcześniej zrobili. Wiz do Laosu w paszporcie wbitych mam całkiem sporo i gwarantuję, że zdjęcia nigdy nie miałam, bo nie trzeba. Choć na wniosku, nie wiem po co, jest miejsce na zdjęcie. Może umówili się z Tajami i dostają potem prowizję od tych zdjęć? No i ciekawe co oni potem robią z tymi zdjęciami skoro w wizie ich nie ma? :)
Po przejściu przez granicę od razu zaatakowali nas Laotańczycy oferując transport do miasta minivanem lub tuk-tukiem. Ceny do 10 razy wyższe niż za autobus, który stoi przy granicy i którym zawsze jedziemy. Wystarczy się rozglądnąć i nie sposób nie zauważyć. Zawsze stoi duży zielony autobus, który z przodu ma numer 14. Jeżdżą co jakieś pół godziny i dojeżdżają na dworzec centralny przy Talat Sao, czyli praktycznie do centrum miasta. Cena 6 tyś kipów (2,40 zł) od osoby, dzieci nie płacą.Podróż trwa ok pół godziny. Biletów nie trzeba. Po prostu wsiadamy. W czasie jazdy będzie ktoś chodził i zbierał opłaty, albo będziemy płacić przy wyjściu z autobusu na dworcu. Proste, nie? :)
Podróż zajęła nam prawie 3 dni. Wyjechaliśmy w poniedziałek wieczorem, a na miejscu byliśmy w czwartek koło południa :) Teraz pozostaje znaleźć mieszkanie i kupić motocykl. Na pewno będzie o czym pisać :) Do usłyszenia!
Dobrze ze dojechaliscie wkoncu. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Pozdrawiamy z Laosu :)
UsuńMasz jednego z ciekawszych blogów jakich znam ! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo! Pozdrawiam z Laosu :)
UsuńOh! Sa i karaluchy! Moje ulubione ;)
OdpowiedzUsuńTeż je kocham ;)
Usuń