Puerto Princesa - piekło niebo
Będzie pięknie, cudownie, nieziemsko, bosko..... Ale zanim dotrzemy do raju i najpiękniejszej plaży na Filipinach, czeka nas kilka niemiłych niespodzianek. Będzie po górkę, ostro pod górkę.
Powrót z Mindoro do Manili przebiega szybko i sprawnie. W stolicy mamy wypłacić pieniądze przed wylotem na wyspę Palawan. Szybki lunch w Jollibee i pędzimy do pierwszego napotkanego bankomatu. Wkładam kartę, wystukuję pin, wklepuję kwotę i.......... odmowa. Nie, tylko nie to. Kolej na Pawła - ten sam problem. Nie wierzę. Biegniemy (ciągnąc po nierównym chodniku nasze bagaże) do kolejnego bankomatu. Nie udaje nam się.... znowu. Postanawiamy złapać taksówkę i jechać do Makati (centrum biznesowego Manili) gdzie przecież musi być dużo bankomatów i któryś powinien zadziałać. W Makati zaczyna się prawdziwy wyścig. Wyścig z czasem. Biegamy od bankomatu do bankomatu, ale skutek jest wszędzie ten sam. Postanawiamy znaleźć chiński bankomat, taki z którego udało nam się wypłacić pieniądze w Manili na drugi dzień po przylocie. Taksówką, w niewyobrażalnym korku dojeżdżamy pod siedzibę tegoż banku. Wpadamy do środka spoceni, ale z nadzieją, że to tu nasze kłopoty się skończą. W środku czeka na nas przykra niespodzianka - brak bankomatu. Jesteśmy zdruzgotani. Wracamy do taksówki. Co robić?! Jedziemy dalej zatrzymując za każdym razem gdy widzimy nowy bankomat. Wyskakujemy z auta i z wywieszonym jęzorem pędzimy do podłej maszyny, z góry znając rozczarowujący wynik. Złośliwość rzeczy martwych, czy o co tu chodzi? Dlaczego do cholery nie możemy NIGDZIE wypłacić pieniędzy?! Mam ochotę krzyczeć. Głowa pęka a nasze wakacje rozpadają się na części jak kawałki rozbitego szkła. Cudowna filipińska wyprawa zaczyna przypominać horror klasy B, w którym jacyś nastoletni nieudacznicy popadają w tarapaty na drugim końcu świata. Czy to co się tu dzieje to nasza wina? Jak do tego doszło? Nie rozumiemy tego co się dzieje. Nie mieści się nam to w głowach. Ale trzeba jakąś decyzję podjąć. Jest jedno wyjście - pojechać do Malate, gdzie spędziliśmy naszą pierwszą noc w stolicy. Tam wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu - oboje! Zatem jedziemy! Słyszeliście kiedyś o korkach w Manili? Ja słyszałam, a i tak nie spodziewałam się takiego koszmaru. Korek to nie jest słowo dobrze opisujące drogi w Manili w godzinach szczytu. Blokada ruchu bardziej pasuje. Dojazd do Malate najprawdopodobniej oznacza spóźnienie się na samolot. Rozważamy naszą tragiczną sytuacje i dwie beznadziejne opcje. Jechać do bankomatu mimo wszystko? Przynajmniej będziemy mieć pieniądze. Tak, nie zdążymy na lot i przepadną bilety. Trzeba będzie kupić nowe. A może lecimy na ten Palawan bez pieniędzy? Przecież Puerto Princesa to nie małe miasto. Może tam nam się poszczęści i wypłacimy w końcu trochę peso? Ostatecznie decydujemy się zawrócić na lotnisko, co jak się później okazało było jedyną słuszną decyzją.
Na lotnisku humory raczej nie dopisują. Zaraz lecimy na wyspę, która miała być punktem kulminacyjnym naszej wyprawy, ale bez pieniędzy. Snując się zauważmy 3 bankomaty. A może to tu los się odwróci i słońce dla nas znów zaświeci? Ja nie mam szczęścia. Paweł próbuje. Pojawia się informacja, że na koncie brak wystarczających środków. Próbuje mniejszą kwotę, ale z tym samym skutkiem. Hmmm tego jeszcze nie było. Paweł wyciąga telefon, żeby sprawdzić stan konta. Przecież nie powinno brakować pieniędzy. Nagle zbladł. Moment później pada głośna k**wa. Potem druga i kolejna. Chowa twarz w ręce i siada na posadzce. Brakuje mi pieniędzy, mówi. Przy próbach wypłaty w Batangas jeden z bankomatów musiał mi pobrać kasę. Paweł jest do tyłu o 1300 złoty. To już koniec. Jesteśmy zgubieni.
W samolocie trwa ponury nastrój. Co dalej? Jak my sobie teraz poradzimy? Pozostaje moja karta i nadzieja, że uda mi się wypłacić pieniądze w Puerto Princesa. A jeśli nie? Nie mam siły już o tym myśleć. Jestem zmęczona. Mam dość.
Puerto Princesa wita nas gorącym wilgotnym powietrzem. Jest wieczór. Do naszego guesthouse'u idziemy pieszo. Pieszo, dlatego, że jest niedaleko i dlatego że nie będziemy wydawać ostatnich pieniędzy na taksówkę. Trzeba priorytetować potrzeby. Docieramy na miejsce. Chcę szybko wziąć prysznic, przebrać się i wyjść miasto zanim zrobi się późno. Ten dzień jednak miał się okazać być jeszcze podlejszym. Pani w recepcji oznajmia nam (proponując nam wcześniej, żebyśmy sobie usiedli, co już wzbudziło moją podejrzliwość), że jeden z gości przedłużył (sic!) sobie pobyt i nie ma dla nas dziś pokoju. Ciśnienie mi się natychmiast podnosi, dłonie zaciskają się w pieści, pot pojawia się na twarzy, a na usta ciśnie się wielka głośna k**wa! Chyba zamorduję tę kobietę. Jak to nie ma pokoju, pytam się. Rezerwacje robiłam miesiąc temu! Jestem zmęczona i chce MÓJ pokój. Bardzo jej przykro, ale ma dla nas inne rozwiązanie. Przeniesie nas do innego guesthouse'u (który ma być taki sam), a jutro będziemy mogli z powrotem tutaj przyjść. Bardzo, bardzo mi się nie podoba ten pomysł. Nie tylko dziś będziemy tracić czas, ale i jutro. Jestem wściekła, łzy napływają mi do oczu, za dużo tych niepowodzeń na jeden dzień.
Przenosimy się. Wita nas mały obskurny pokój. Łazienka jest tak mała, że skrawek miejsca przed sedesem, jest również miejscem, w którym stajemy przed umywalką i miejscem, w którym bierzemy prysznic. Po krótkim pobycie na mieście i kolejnymi nieudanymi próbami pobrania pieniędzy (z przynajmniej 20 bankomatów) wracamy do pokoju na zasłużony odpoczynek. Ten dzień jednak raz jeszcze wbija nam szpilę w bok. Przed naszym pokojem zebrała się spora grupka lokalnych nastolatków, którzy najwyraźniej to miejsce wybrali na imprezę do porannych godzin. Choć jest to teren guesthouse'u, nikt z recepcji nie zdaje się tym przejmować. W którymś momencie otwieram drzwi i wydzieram się na gówniarzy. Boże, chyba ich pozabijam. Na chwilę trochę przycichli, co mój zmęczony organizm przyjmuje z radością i układa mnie do snu. Paweł nie miał tyle szczęścia. Impreza dzieciaków nie pozwala mu zasnąć do świtu.
W końcu jednak nastaje nowy dzień i na pewno będzie on lepszy. Najpierw śniadanko, które jest wliczone w cenę noclegu. Zasiadamy na zewnątrz przy długim stole, przy którym 2 backpackerów już kończy jeść. Ze skromnego menu wybrałam rybę, a Paweł boczek z jakiem i ryżem. No cóż, nie wiem co dostaliśmy, ale bynajmniej nie było to czego oczekiwaliśmy. Na moim talerzu znalazły się mikroskopijne kawałki czegoś na kształt kijanek z czarnymi oczami. Jajko było przypalone na starym oleju, a ryż zimny. Boczek Pawła to kawałek surowej wieprzowiny. Zjadamy po odrobinie zimnego wyżu. Wszystko popijamy wstrętną kawą. Bez dwóch zdań, najpaskudniejsze śniadanie jakie jadłam .
Wypożyczamy motocykl i koło 11 możemy przenieść do naszego pierwotnego guesthouse'u. Nasz pokój na pierwszy rzut oka wygląda odrobinę lepiej. W środku jednak uderza nas zapach pleśni, nic dziwnego skoro w łazience sufit cały jest w szaro-czarne kropki. Z deszczu pod rynnę....
Ale przecież mamy poważniejsze problemy - brak funduszy na dalszą podróż. Naszą ostatnią szansą jest Western Union. Jedziemy do Jolliebee zjeść porządne śniadanie, gdzie Paweł próbuje przelać pieniądze ze swoje karty do oddziału WU na Filipinach. Najgorszy scenariusz ponownie się sprawdza - transakcja odrzucona. Ile jeszcze tych niepowodzeń?! Musimy szukać pomocy z Polski. W Polsce jest jeszcze wcześnie rano, więc trzeba nam kogoś kto rano wstaje. Uruchamiamy Skype i dzwonimy do naszej koleżanki. Szybko streszczamy sytuację i wyjaśniamy czego potrzebujemy. Niecałe pół godziny później z walącymi sercami i duszą na ramieniu jedziemy do WU. Czy naprawdę czekają tam na nas pieniądze? Czy jesteśmy uratowani? Czy to koniec kłopotów? Czy już teraz będzie z górki? To była nasza ostatnia szansa. Wypełniamy druczki w okienku, a pani przekazuje nam pieniądze. Ot tak! Jesteśmy uratowani! Przysłowie "przyjaciół poznaje się w biedzie" chyba wyjątkowo dobrze tu pasuje :)
W przypływie radości postanawiamy wybrać się do jednej z najlepszych knajp w mieście, gdzie raczymy się owocami morza. Jak świętować, to świętować. W końcu możemy spokojnie jechać na plażę. Wybrałam Nagtabon Beach, która oddalona jest jakąś godzinę drogi od miasta. Po dosyć długiej jeździe skuterem naszym oczom ukazała się wymarzona plaża. Niewyobrażalne piękno i stuprocentowa egzotyka tego miejsca odebrała nam mowę. Znaleźliśmy nasz raj. Byliśmy w niebie. I choć pogoda się popsuła, bo zaczęło kropić, widok był nieziemski. To było to czego szukaliśmy. Piękna długa plaża, czysta woda i szereg wysokich palm wyrastających nad złotym piaskiem - spełnienie marzeń. Nie było hoteli, restauracji czy tłumów turystów. Byli lokalni sprzedawcy grillowanych rybek, ciekawskie dzieci rzucające ukradkiem spojrzenia i śliczna kotka, która dotrzymywała nam towarzystwa. Było idealnie. Miejsce to na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach. Po zachodzie słońca, przed wyjazdem, obiecujemy sobie, że jeśli na Filipiny wrócimy, to tu właśnie postawimy nasze kroki ponownie. Misja zakończona sukcesem. Nagtabon Beach - filipiński raj został odnaleziony.
Następnego dnia wyruszamy do El Nido, gdzie po raz kolejny Filipiny odsłonią swoje najpiękniejsze oblicze.
Cdn.
Jak się później okazało, moją kartę zablokował bank, co by wiele wyjaśniało. Nie wiedziałam tego, bo kiedy dzwonili do mnie używałam już tylko filipińskiej karty SIM. Pawła kartę odrzucało wszędzie, nawet na lotnisku w Manili. Tak jak ja, pieniądze wypłacił tylko raz. W Polsce, po telefonicznej rozmowie z bankiem dowiedział się, że problemy takie wynikają z jakiejś niekompatybilności ich systemu z systemem banku. Wcześniejsze powiadomienie banku o wyjeździe nic by nie dało. Po złożeniu reklamacji ze skradzionych 1300 złoty, zwrócono mu 800.
Informacje praktyczne:
Koszt wypożyczenia skutera - 450/500 peso za dzień
Zestaw w Jollibee - 175 peso (bacon cheese mushroom champ + frytki + napój)
Nasz ulubiona restauracja w PP - La Terrasse. Na drugim miejscu Kalui Restaurant
Powrót z Mindoro do Manili przebiega szybko i sprawnie. W stolicy mamy wypłacić pieniądze przed wylotem na wyspę Palawan. Szybki lunch w Jollibee i pędzimy do pierwszego napotkanego bankomatu. Wkładam kartę, wystukuję pin, wklepuję kwotę i.......... odmowa. Nie, tylko nie to. Kolej na Pawła - ten sam problem. Nie wierzę. Biegniemy (ciągnąc po nierównym chodniku nasze bagaże) do kolejnego bankomatu. Nie udaje nam się.... znowu. Postanawiamy złapać taksówkę i jechać do Makati (centrum biznesowego Manili) gdzie przecież musi być dużo bankomatów i któryś powinien zadziałać. W Makati zaczyna się prawdziwy wyścig. Wyścig z czasem. Biegamy od bankomatu do bankomatu, ale skutek jest wszędzie ten sam. Postanawiamy znaleźć chiński bankomat, taki z którego udało nam się wypłacić pieniądze w Manili na drugi dzień po przylocie. Taksówką, w niewyobrażalnym korku dojeżdżamy pod siedzibę tegoż banku. Wpadamy do środka spoceni, ale z nadzieją, że to tu nasze kłopoty się skończą. W środku czeka na nas przykra niespodzianka - brak bankomatu. Jesteśmy zdruzgotani. Wracamy do taksówki. Co robić?! Jedziemy dalej zatrzymując za każdym razem gdy widzimy nowy bankomat. Wyskakujemy z auta i z wywieszonym jęzorem pędzimy do podłej maszyny, z góry znając rozczarowujący wynik. Złośliwość rzeczy martwych, czy o co tu chodzi? Dlaczego do cholery nie możemy NIGDZIE wypłacić pieniędzy?! Mam ochotę krzyczeć. Głowa pęka a nasze wakacje rozpadają się na części jak kawałki rozbitego szkła. Cudowna filipińska wyprawa zaczyna przypominać horror klasy B, w którym jacyś nastoletni nieudacznicy popadają w tarapaty na drugim końcu świata. Czy to co się tu dzieje to nasza wina? Jak do tego doszło? Nie rozumiemy tego co się dzieje. Nie mieści się nam to w głowach. Ale trzeba jakąś decyzję podjąć. Jest jedno wyjście - pojechać do Malate, gdzie spędziliśmy naszą pierwszą noc w stolicy. Tam wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu - oboje! Zatem jedziemy! Słyszeliście kiedyś o korkach w Manili? Ja słyszałam, a i tak nie spodziewałam się takiego koszmaru. Korek to nie jest słowo dobrze opisujące drogi w Manili w godzinach szczytu. Blokada ruchu bardziej pasuje. Dojazd do Malate najprawdopodobniej oznacza spóźnienie się na samolot. Rozważamy naszą tragiczną sytuacje i dwie beznadziejne opcje. Jechać do bankomatu mimo wszystko? Przynajmniej będziemy mieć pieniądze. Tak, nie zdążymy na lot i przepadną bilety. Trzeba będzie kupić nowe. A może lecimy na ten Palawan bez pieniędzy? Przecież Puerto Princesa to nie małe miasto. Może tam nam się poszczęści i wypłacimy w końcu trochę peso? Ostatecznie decydujemy się zawrócić na lotnisko, co jak się później okazało było jedyną słuszną decyzją.
Na lotnisku humory raczej nie dopisują. Zaraz lecimy na wyspę, która miała być punktem kulminacyjnym naszej wyprawy, ale bez pieniędzy. Snując się zauważmy 3 bankomaty. A może to tu los się odwróci i słońce dla nas znów zaświeci? Ja nie mam szczęścia. Paweł próbuje. Pojawia się informacja, że na koncie brak wystarczających środków. Próbuje mniejszą kwotę, ale z tym samym skutkiem. Hmmm tego jeszcze nie było. Paweł wyciąga telefon, żeby sprawdzić stan konta. Przecież nie powinno brakować pieniędzy. Nagle zbladł. Moment później pada głośna k**wa. Potem druga i kolejna. Chowa twarz w ręce i siada na posadzce. Brakuje mi pieniędzy, mówi. Przy próbach wypłaty w Batangas jeden z bankomatów musiał mi pobrać kasę. Paweł jest do tyłu o 1300 złoty. To już koniec. Jesteśmy zgubieni.
W samolocie trwa ponury nastrój. Co dalej? Jak my sobie teraz poradzimy? Pozostaje moja karta i nadzieja, że uda mi się wypłacić pieniądze w Puerto Princesa. A jeśli nie? Nie mam siły już o tym myśleć. Jestem zmęczona. Mam dość.
Puerto Princesa wita nas gorącym wilgotnym powietrzem. Jest wieczór. Do naszego guesthouse'u idziemy pieszo. Pieszo, dlatego, że jest niedaleko i dlatego że nie będziemy wydawać ostatnich pieniędzy na taksówkę. Trzeba priorytetować potrzeby. Docieramy na miejsce. Chcę szybko wziąć prysznic, przebrać się i wyjść miasto zanim zrobi się późno. Ten dzień jednak miał się okazać być jeszcze podlejszym. Pani w recepcji oznajmia nam (proponując nam wcześniej, żebyśmy sobie usiedli, co już wzbudziło moją podejrzliwość), że jeden z gości przedłużył (sic!) sobie pobyt i nie ma dla nas dziś pokoju. Ciśnienie mi się natychmiast podnosi, dłonie zaciskają się w pieści, pot pojawia się na twarzy, a na usta ciśnie się wielka głośna k**wa! Chyba zamorduję tę kobietę. Jak to nie ma pokoju, pytam się. Rezerwacje robiłam miesiąc temu! Jestem zmęczona i chce MÓJ pokój. Bardzo jej przykro, ale ma dla nas inne rozwiązanie. Przeniesie nas do innego guesthouse'u (który ma być taki sam), a jutro będziemy mogli z powrotem tutaj przyjść. Bardzo, bardzo mi się nie podoba ten pomysł. Nie tylko dziś będziemy tracić czas, ale i jutro. Jestem wściekła, łzy napływają mi do oczu, za dużo tych niepowodzeń na jeden dzień.
Przenosimy się. Wita nas mały obskurny pokój. Łazienka jest tak mała, że skrawek miejsca przed sedesem, jest również miejscem, w którym stajemy przed umywalką i miejscem, w którym bierzemy prysznic. Po krótkim pobycie na mieście i kolejnymi nieudanymi próbami pobrania pieniędzy (z przynajmniej 20 bankomatów) wracamy do pokoju na zasłużony odpoczynek. Ten dzień jednak raz jeszcze wbija nam szpilę w bok. Przed naszym pokojem zebrała się spora grupka lokalnych nastolatków, którzy najwyraźniej to miejsce wybrali na imprezę do porannych godzin. Choć jest to teren guesthouse'u, nikt z recepcji nie zdaje się tym przejmować. W którymś momencie otwieram drzwi i wydzieram się na gówniarzy. Boże, chyba ich pozabijam. Na chwilę trochę przycichli, co mój zmęczony organizm przyjmuje z radością i układa mnie do snu. Paweł nie miał tyle szczęścia. Impreza dzieciaków nie pozwala mu zasnąć do świtu.
Promenada
W końcu jednak nastaje nowy dzień i na pewno będzie on lepszy. Najpierw śniadanko, które jest wliczone w cenę noclegu. Zasiadamy na zewnątrz przy długim stole, przy którym 2 backpackerów już kończy jeść. Ze skromnego menu wybrałam rybę, a Paweł boczek z jakiem i ryżem. No cóż, nie wiem co dostaliśmy, ale bynajmniej nie było to czego oczekiwaliśmy. Na moim talerzu znalazły się mikroskopijne kawałki czegoś na kształt kijanek z czarnymi oczami. Jajko było przypalone na starym oleju, a ryż zimny. Boczek Pawła to kawałek surowej wieprzowiny. Zjadamy po odrobinie zimnego wyżu. Wszystko popijamy wstrętną kawą. Bez dwóch zdań, najpaskudniejsze śniadanie jakie jadłam .
Fuj!
Wypożyczamy motocykl i koło 11 możemy przenieść do naszego pierwotnego guesthouse'u. Nasz pokój na pierwszy rzut oka wygląda odrobinę lepiej. W środku jednak uderza nas zapach pleśni, nic dziwnego skoro w łazience sufit cały jest w szaro-czarne kropki. Z deszczu pod rynnę....
Ale przecież mamy poważniejsze problemy - brak funduszy na dalszą podróż. Naszą ostatnią szansą jest Western Union. Jedziemy do Jolliebee zjeść porządne śniadanie, gdzie Paweł próbuje przelać pieniądze ze swoje karty do oddziału WU na Filipinach. Najgorszy scenariusz ponownie się sprawdza - transakcja odrzucona. Ile jeszcze tych niepowodzeń?! Musimy szukać pomocy z Polski. W Polsce jest jeszcze wcześnie rano, więc trzeba nam kogoś kto rano wstaje. Uruchamiamy Skype i dzwonimy do naszej koleżanki. Szybko streszczamy sytuację i wyjaśniamy czego potrzebujemy. Niecałe pół godziny później z walącymi sercami i duszą na ramieniu jedziemy do WU. Czy naprawdę czekają tam na nas pieniądze? Czy jesteśmy uratowani? Czy to koniec kłopotów? Czy już teraz będzie z górki? To była nasza ostatnia szansa. Wypełniamy druczki w okienku, a pani przekazuje nam pieniądze. Ot tak! Jesteśmy uratowani! Przysłowie "przyjaciół poznaje się w biedzie" chyba wyjątkowo dobrze tu pasuje :)
W przypływie radości postanawiamy wybrać się do jednej z najlepszych knajp w mieście, gdzie raczymy się owocami morza. Jak świętować, to świętować. W końcu możemy spokojnie jechać na plażę. Wybrałam Nagtabon Beach, która oddalona jest jakąś godzinę drogi od miasta. Po dosyć długiej jeździe skuterem naszym oczom ukazała się wymarzona plaża. Niewyobrażalne piękno i stuprocentowa egzotyka tego miejsca odebrała nam mowę. Znaleźliśmy nasz raj. Byliśmy w niebie. I choć pogoda się popsuła, bo zaczęło kropić, widok był nieziemski. To było to czego szukaliśmy. Piękna długa plaża, czysta woda i szereg wysokich palm wyrastających nad złotym piaskiem - spełnienie marzeń. Nie było hoteli, restauracji czy tłumów turystów. Byli lokalni sprzedawcy grillowanych rybek, ciekawskie dzieci rzucające ukradkiem spojrzenia i śliczna kotka, która dotrzymywała nam towarzystwa. Było idealnie. Miejsce to na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach. Po zachodzie słońca, przed wyjazdem, obiecujemy sobie, że jeśli na Filipiny wrócimy, to tu właśnie postawimy nasze kroki ponownie. Misja zakończona sukcesem. Nagtabon Beach - filipiński raj został odnaleziony.
Zdjęcia niestety nie oddają uroku tego miejsca z dwóch powodów:
padającej mżawki i późnej pory.
Cdn.
Informacje praktyczne:
Koszt wypożyczenia skutera - 450/500 peso za dzień
Zestaw w Jollibee - 175 peso (bacon cheese mushroom champ + frytki + napój)
Nasz ulubiona restauracja w PP - La Terrasse. Na drugim miejscu Kalui Restaurant
Lunch w Kalui
Komentarze
Prześlij komentarz