Z Polski do Azji drogą lądową - Morze Czarne w Turcji

Wsiąknęliśmy trochę w Stambuł i wcale nam się nie chciało z niego wyjeżdżać. Jednak w planach był pobyt nad morzem. To jedyna część wycieczki, która nie była do końca zaplanowana. Chciałam na koniec trochę wypocząć na plaży i popluskać się w morzu, tylko nie wiedziałam gdzie. Ze Stambułu jest niedaleko na Wyspy Książęce. To tam właśnie turyści spragnieni piasku i wody najczęściej się udają. My na wyspy nie zdecydowaliśmy się z jednego powodu - ceny. Baza noclegowa na wyspach jest dosyć uboga, a chcąc znaleźć pokój w przystępnej cenie z dnia na dzień jest praktycznie niemożliwe. Nasz i tak nadwyrężony budżet nie dałby sobie rady. Jak nie południe, to może północ i Morze Czarne? Czemu nie. Jedziemy.

Jak się okazało nad Morze Czarne możemy dojechać podmiejskim autobusem. Doskonale! Wczesnym popołudniem docieramy do malutkiego miasteczka Kumköy (Kilyos?), gdzie zabieramy się za poszukiwanie noclegu. Wchodzimy do pierwszego napotkanego budynku z napisem pensjonat. Właściciel prawie nie mówiący po angielsku wprowadza nas do jednego z pokoi, który po eleganckim hotelu w Stambule jest ciężkim powrotem do rzeczywistości. Jest brzydko (delikatnie to ujmując) i niezbyt ładnie pachnie. Cena jest nieadekwatnie wysoka, ale o targowaniu się nie ma mowy. Jesteśmy zmęczeniu i nie chcemy spędzić reszty dnia na poszukiwaniu czegoś bardziej przyzwoitego. Zostajemy. Mamy wi-fi, ciepłą wodę lecącą z prysznica zamontowanego tuż obok klozetu i zapleśniałą lodówkę. Standard łazienki iście azjatyckie, ale lodówka to jak wrota do piekła. Mieliśmy nadzieję, że będziemy mogli sobie choć schłodzić wodę lub piwko, ale po jednym otworzeniu drzwi, ze środka wydobył się słodkawy smród, który prawie mnie zemdlił. Ok, nie mamy lodówki. Jest za to duży i mocno zaniedbany taras. Plusy? Dwa: jesteśmy w samym centrum i widzimy z tarasu skrawek morza! Pokój nie jest najważniejszy. Z resztą, jesteśmy w końcu nad morzem!!! 

Zaczynamy od pysznej, choć (niestety) nie taniej grillowanej rybki. Siedzimy w restauracji z widokiem na morze i już się cieszymy na myśl o skoku do morza. Jakże ogromne jest nasze rozczarowanie kiedy okazuje się wejście na plażę jest płatne.... I żeby była to niewielka kwota, to jakoś byśmy to przełknęlibyśmy. Ale ceny wywołują u nas potężny niesmak. Postanawiamy iść sprawdzić inną plażę. 

Plaża w miasteczku jest bardzo wąska, a spora jej część jest zabetonowana.

Na Solar Beach zderzamy się z tą samą ścianą, prawie dosłownie. Wszystko jest ogrodzone, a przy wejściu są bramki przy, których trzeba płacić. Nie ma wyjścia, sięgamy do portfeli. Udaje nam się wynegocjować 50% zniżki z racji późnej godziny. Bo jak tu płacić taką horrendalną sumę za godzinę leżenia na piasku. Plaża niestety rozczarowuje. Wstrętne plastikowe leżaki i śmieci walające się w piasku wywołują u nas jeszcze większy niesmak. Woda też nie prezentuje się jakoś zachęcająco... Patrząc na plażę od morza widok jest jeszcze bardziej przygnębiający. Usypane z ziemi wały zagradzające wejście na plażę wyglądają paskudnie. Ech.... nie tak sobie to wyobrażałam. A przecież nad Morzem Czarnym może być pięknie, bo plaża w Bułgarii rok wcześniej bardzo nam się podobała. A tu? Wąsko, brudno i odpłatnie. Marzyła mi się plaża bez plastiku, i tego w postaci paskudnych białych leżaków i tego w postaci siatek oraz butelek na piasku. Marzyło mi się bieganie po plaży z samego rana i wieczory z zachodem słońca. Turcy to uniemożliwili, ogradzając plaże i zamykając ją przez zachodem. Jak tak można, no jak? 

Na zdjęciu wszystko wygląda dobrze, ale niżej już można dostrzec, 
że plaża na najczystszych nie należy.

Następnego dnia udajemy się w poszukiwaniu miejsca mniej komercyjnego. W sumie to nie musi być nawet plaża, tylko kawałek ziemi nieogrodzonej płotem. Nasze nadzieje umarły już na ulicy. Zanim doszliśmy do morza już zatrzymano nas na ulicy, gdzie pobierano opłaty. Na ulicy?! A co jeśli chcę tylko iść kawałek dalej, może wcale nie plażę idę? Nic z tego, znów trzeba potrząsnąć kiesą. Tym razem płacimy trochę mniej, bo nie za plaże, a za skały nad morzem. 




Popołudniu decydujemy się przejść dalej, na koniec cypla, którego oglądamy na mapie. Droga się kończy i dochodzimy do stromej skarpy. Będąc w samych japonkach chciałam zrezygnować z niebezpiecznego zejścia. Paweł jednak stwierdził, że damy radę i nawet się zamienił butami. W za dużych adidasach schodziło się trochę lepiej, ale ciągle się zastanawiałam, czy jest to warte tego ryzyka.... Ostatecznie się udało, choć Paweł dostał staczającym się kamieniem w stopę i trochę krwawił. Miejsce jednak w końcu mi się podobało. Skaliste i surowe. Za to bez ludzi. No prawie... bo w pewnym momencie okazało się, że za skałą przed którą siedzieliśmy było ze dwudziestu Turków którzy ukryli się przed resztą świata, żeby skonsumować trochę alkoholu. Widok tylu pijanych Turków mnie trochę przeraził. A kiedy podszedł jeden do nas z kuchennym nożem i arbuzem w ręku, serce mi podskoczyło do gardła. Strach okazał się jednak niepotrzebny, bo chłopina chciał nas tylko arbuzem poczęstować. Jak miło. 





W drodze do miasteczka złapała nas burza i potężna ulewa. Jak tylko zaczęło padać, przejeżdżający obok samochód zatrzymał się, a kierowca zaproponował, że nas podwiezie. Znów jesteśmy bardzo miło zaskoczeni. 

W ostatni dzień wybieramy się na dziką plażę, Secret Beach. Po prawie 2 kilometrach dochodzimy do wielkiej bramy z łańcuchami. Po chwili grozy, kiedy myślimy, że brama jest zamknięta, przedostajemy się do środka. Miejsce jest wyjątkowo malownicze. Długa i szeroka plaża, zieleń i skaliste pagórki po obu stronach. Jest tylko jeden problem. Wszędzie leżą śmieci, a w jednym miejscu wpływają do morza ścieki niewiadomego pochodzenia. Nie możemy się nadziwić jak można tak piękne miejsce tak oszpecić. Zostajemy na plaży, na której daleko po drugiej stronie jest tylko jedna para. Miło w być miejscu tak odludnym, tylko te śmieci... Szkoda, bo mogłoby to być naprawdę cudowne miejsce.

Na pierwszy rzut oka pięknie, prawda?


Ale, niestety...





Wieczorem udaje mi się znaleźć ciekawe miejsce do zobaczenia. Jestem trochę sceptyczna, bo znalezienie czegokolwiek w język angielskim o tej miejscowości (której nazw nawet dokładnie nie znam) jest prawie niemożliwe. A jednak coś znaleźć mi się udało. Google podaje, że jest to twierdza, na mapach oznaczona jest ikoną wskazującą na miejsce widokowe. Ruszamy. Choć idziemy z włączonymi mapami, za pierwszym razem przechodzimy obok nic nie zauważając. Trochę się głowiąc, stajemy przed siatką i wejściem zagrodzonym szlabanem. Hmmm zamknięte? Nie wiemy czy miejsce jest w ogóle czynne czy nie, ale nie czekając długo, przeskakujemy przez szlaban. Dochodzimy do ruin muru, z którego widok po prostu zwala z nóg. Jesteśmy w samą porę na zachód słońca i szczerze nie wyobrażam sobie lepszego miejsca na podziwianie zachodu. Jest tak pięknie, że zostajemy dużo dłużej. Słychać szum fal rozbijających się o skały, a niebo zmienia się w ucztę dla oczu. Kiedy z pobliskiego meczetu zaczynają się nawoływania, jest jeszcze bardziej magicznie. Tego się zupełnie nie spodziewaliśmy i choć plaże były rozczarowujące ten widok wynagradza nam wszystko.





Podsumowanie: Kumköy / Kilyos(do dziś nie wiem jak naprawdę się ta miejscowość nazywa) jest miejscem, które mogłoby być piękne. Mogłoby być, ale nie jest. Z tego z co widzieliśmy, zagranicznym turystów dociera tam bardzo niewiele. Jeśli więc szukacie pięknych plaż, czeka Was rozczarowanie. Jeśli chcecie tylko odpocząć od Stambułu w nadmorskiej miejscowości, do której zawiezie Was podmiejski autobus, to można się przejechać. 


Następnego dnia wracamy do Stambułu, skąd samolotem lecimy do Pragi na pół dnia. Stamtąd autobusem jedziemy do Polski. Po 23 dniach spędzonych w pięciu różnych krajach, nasz wspaniała podróż dobiegła końca. Projekt z Polski do Azji drogą lądową uznaję za zakończony. Życzę sobie i Wam jak najwięcej takich wypraw!


Informacje praktyczne: 

Nocowaliśmy w lichym Kumköy Aile Pansiyonu, ale chyba nie jest to miejsce, które mogę polecić.  Miał tylko jedną zaletę - lokalizacje.

Jadaliśmy regularnie w Tayfun Cafe & Restaurant - polecamy dobre i niedrogie bułki z wołowym kofta. Jeśli lubicie ostrą kuchnię, poproście o marynowane papryczki (czasem są na stole). Oczywiście do tego obowiązkowo turecka herbatka.

Te papryczki i sos chilli!!! 

Nigdzie mi tak nie smakowała herbata jak w Turcji.

Minik Balik Restaurant - tu dwukrotnie jedliśmy pyszną grillowaną rybkę. Restauracja z widokiem na morze.


Kilyos Kalesi - tak nazywa się punkt widokowy. Polecam!!!

Komentarze

  1. Szkoda, że miejsce jest zaniedbane i oszpecone górą plastiku. Miałam podobne spostrzeżenia w Albanii i niedawno w Jordanii. Tak zjawiskowe miejsce jak Morze Martwe jest "przystrojone" porozrzucanymi śmieciami. Nigdy nie zrozumiem jak można zostawiać taki syf po sobie i nie widzieć w tym najmniejszego problemu. Razi w oczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mnie to strasznie boli, nie da się tego zrozumieć...

      Usuń
  2. Te tony plastiku to niestety coraz częściej podczas podrózy spotykam! U nas na wybrzeżu norweskim - ludzie co sobotę chodzą z torbami, zbierając tony plastiku! TONY! Dosłownie :(
    ps herbata w TURCJI to jest coś niesamowitego :D nie wiem czy byłam taka spragniona, czy naprawdę mają ją taką wysmienitą! pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta plaża byłaby naprawdę spektakularna gdyby nie śmieci... Straszna szkoda! Ale herbata to im się faktycznie udała! :)

      Usuń
  3. Ja akurat tureckie plaże nad Morzem Czarnym wspominam jako dość czyste. Ale często śmieci są wynikiem nie tylko działania ludzi będących na plaży, ale również prądów morskich, które w danym miejscu te śmieci wyrzucają z wody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu ewidentnie lokalni zaśmiecili wybrzeże, bo śmieci były wszędzie, nie tylko nad samym morzem, już w drodze na plaże widzieliśmy wszędzie brud i różnego rodzaju odpady. Być może z tego powodu zamknęli plażę...? Pochwal się gdzie widziałaś ładne plaże! :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Nocleg z Booking.com!

Booking.com