Wyspy Zielonego Przylądka - Wyspa Sao Vincente

Wysp Zielonego Przylądka nie planowaliśmy w ogóle. Miała być Azja Południowo-Wschodnia. Jednak pewnego listopadowego wieczoru, szukając tanich połączeń lotniczych do egzotycznych destynacji, zobaczyłam właśnie Cabo Verde, czyli Wyspy Zielonego Przylądka. Przyznam, że nie wiedziałam, gdzie dokładnie leżą dopóki nie sprawdziłam na Google Maps. Afryka. Na zachód od Senegalu. Z Afryki znałam tylko Egipt, w którym byłam w 2006 i 2008 roku. Wtedy mi się tam podobało, jednak po latach spędzonych w Azji, wiem, że Egipt to nie moja bajka.
Do wyjazdu na Cabo Verde, Pawełka przekonywać nie musiałam wcale. Od razu pomysł mu się spodobał. No to kupuj bilety, zachęcał. Dzień później już wspólnie oglądaliśmy wyspy na mapie. Lot był z Brukseli, więc w "gratisie" były jeszcze 2 dni w stolicy Belgii.

Dziesiątego lutego byliśmy w Brukseli (o tym będzie osobny wpis), a jedenastego wylądowaliśmy na.....

Gdzie my jesteśmy?

Po bardzo stresującym poranku w Brukseli gdzie nawalił Uber, przez co mało nie spóźniliśmy się na lot, w końcu odprężamy się w samolocie. Jeszcze trochę i będzie plaża i słońce. Jeszcze trochę i będziemy w Afryce. Jeszcze trochę i będzie na wyspie na Oceanie Atlantyckim. Jeszcze trochę i wylądujemy na wyspie Sal. Zapinamy pasy, przebijamy się przez chmury i naszym oczom ukazują się rajskie plaże z białym piaskiem oraz taki błękit oceanu, że aż przecieramy oczy z zdumienia. Patrz, wołam, ale tu pięknie! Tak nam się mordki cieszą, że w końcu jesteśmy na miejscu. Lądujemy. Odpinamy pasy i słyszymy przywitanie kapitana: "Welcome to Boa Vista.... the temperature outside is...." Boa Vista?! Paweł, przecież to nie nasza wyspa! My na Sal mieliśmy lecieć! Dlaczego jesteśmy na innej wyspie? Radość szybko zamienia się w przerażenie, bo przecież mamy nocleg opłacony na Sal, a jutro lecimy z Sal na następną wyspę.... Co robić?! Jak to się stało? Po kilku minutach totalnego szoku słyszymy jak kapitan informuje pasażerów lecących na Sal, aby zostali na pokładzie samolotu. Więc, to tylko międzylądowanie!!! Ale ulga. Patrzymy na siebie i pękamy ze śmiechu. Jak mogliśmy nie wiedzieć o tym, że mamy międzylądowanie na Boa Vista? Pomimo prawie godzinnego siedzenia w samolocie (bez możliwości wyjścia), mamy dobry nastrój i ciągle śmiejemy się z własnej głupoty.

Na Sal lądujemy późnym popołudniem, gdzie zostajemy tylko na 1 noc. Jest chłodniej niż się spodziewaliśmy. Właściwie to nie jest chłodno, tylko wietrznie. Mimo tego wyruszamy na długi spacer po plaży obserwując piękny zachód słońca. Wypijamy po Caipirinha, lokalnym drinku przyrządzonym na bazie alkoholu z trzciny cukrowej, i udajemy się na zasłużony wypoczynek. Jutro lecimy na kolejną wyspę, Sao Vincente!

Na Sal wrócimy pod koniec naszej podróży, teraz lecimy do Mindelo na największy karnawał na Wyspach Zielonego Przylądka!

Mindelo, widok z balkonu

Karnawał i po karnawale

Po króciutkim locie, taksówką starszą chyba od nas, docieramy do naszego pensjonatu. Rzucamy bagaże w kąt i szykujemy się do wyjścia. Sam widok z naszego balkonu na drugim piętrze już nas zachwyca. W mieście spotykamy się z naszym znajomym, który na Cabo jest już od paru dni. Wybieramy się na spacer po mieście, a później nasz kolega zabiera nas do lokalnej knajpki, w której od razu się zakochujemy. Jest tanio, swojsko i pysznie. Malutka knajpka jest jednocześnie sklepem z ubraniami, więc zajadamy się catchupą (lokalną potrawą) z widokiem na rozwieszoną bieliznę. Wypijamy małe, portugalskie piwo Super Bock, a na koniec pani częstuje nas grogiem (lokalnym rumem).

Spacerując po mieście




Przy porcie

Syci i w doskonałych nastrojach udajemy się na karnawał. Poprzebierani w kolorowe stroje Kabowerdeńczycy już są na ulicach miasta. Wraz z mieszkańcami z niecierpliwością czekamy na paradę, a kiedy się w końcu zaczyna, ekscytacja maluje się na twarzach wszystkich, naszych też. Udaje nam się wdrapać na pakę czyjegoś samochodu, dzięki czemu mamy lepszy widok. Jak to na karnawale, jest wszystko: dziesiątki różnych grup, kolorowych strojów oraz festiwalowa muzyka i atmosfera. Jesteśmy oczarowani.

Po paradzie huczna zabawa trwa w wielu miejscach w mieście. Nasz znajomy prowadzi nas lokalnego pubu, gdzie festiwalowy nastrój trwa nadal. Zabawa trwa do późnych godzin, a dla niektórych nawet do wczesnego rana.




Rankiem z cięższymi głowami udajemy się na jedyną w mieście plażę, aby odpocząć od wszystkich wrażeń z poprzedniej nocy. Pogoda sprzyja. Wieje lekki wiaterek i świeci słońce. Woda w oceanie jest zimna, ale jej kolor jest tak niesamowicie błękitny, że decydujemy się na krótką kąpiel. Śmiałków takich jak my jest zaledwie kilku.






Za miastem

Po obiedzie żegnamy naszego kolegę, który wraca na Sal, a stamtąd następnego dnia wylatuje do domu. Jego podróż dobiega końca, ale nasza dopiero się zaczyna. Plan na spędzenie popołudnia też jest gotowy. Położone nad oceanem Mindelo otoczone jest z pozostałych stron wzgórzami i górami. Właśnie na jedno z takich wzgórz postanawiamy się wdrapać. Zapuszczając się za miasto przechodzimy przez bardzo biedne dzielnice, które przypominają brazylijskie slumsy. Trochę się denerwuję, bo nie są to miejsca, w które udają się turyści. Watahy psów swobodnie włóczące się po ulicach też nie dodają nam otuchy. Powoli wspinając się na kamieniste, brunatno szare wzgórze co jakiś czas mijamy bardzo luksusowe wille otoczone potężnymi murami, które przypominają bardziej twierdze obronne niż domy mieszkalne. Jest pochmurno i wieje, a jedyne kolory poza granatem oceanu, to odcienie szarości i brązu. Zieleni brak. Sceneria jak z postapokaliptycznego filmu. Widok na ocean wcale nie koi. Jest tu smutnie i melancholijnie. Pewnie też nie do końca bezpiecznie, bo te mury wokół domów nie są wzniesione bez powodu. A jak nie mury, to domy strzegą ostro zakończone wysokie płoty. Uboższe domy mają na płotach, lub balkonach czy parapetach zamocowane roztrzaskane szklane butelki. Nawet w najbardziej luksusowym domu nie chciałabym tu zamieszkać. Nigdy.
Na szczycie jest chłodno i wieje tak mocny wiatr, że nawet nie zbliżamy się do krawędzi zbocza. Robimy szybko kilka zdjęć, bo widok na miasto jest wspaniały i zaczynamy schodzić. Idziemy szybko, bo słońce zaszło już za horyzont, a my wiemy, że nie jest to miejsce, w którym powinniśmy być po zmroku. W obawie przed ujadającymi psami, do kieszeni pakujemy po kilka kamieni. Ostatecznie bezpiecznie docieramy do miasta. Uff.



Faux pas? 

Snując się po mieście, przypadkiem trafiamy na pub, w którym byliśmy poprzedniego wieczoru. Dziś jest prawie pusto, ale puszczają tak dobrą muzykę, że nie możemy się oprzeć i wchodzimy do środka. Powoli przybywa ludzi. Większość to lokalni mieszkańcy, ale jest też paru zachodnich turystów. Klimat zmienia się na jeszcze lepszy, kiedy na malutką scenę wchodzi malutka starsza pani i zaczyna śpiewać utwory Cesarii Evory. Opada nam szczęka ze zdumienia. Co za głos! Co za występ! Słuchamy i komentujemy przejęci. Nagle wokalistka podchodzi do naszego stolika i posyła nam wymowne, pełne dezaprobaty spojrzenie. Patrzymy po sobie zdziwieni. O co chodzi? Sytuację wyjaśnia nam siedzący obok Portugalczyk. Nie podoba jej się to, że rozmawiacie podczas jej występu, tłumaczy. Dziwi nas to mocno, bo w końcu jesteśmy tylko w jakimś zwykłym barze no i przecież rozmawialiśmy o niej i jej występie. Niemniej jednak stosujemy się do zaleceń i słuchamy już w ciszy i skupieniu.
Po jej występie przychodzi kolej na innego wokalistę. Pokryty siwizną i głębokimi zmarszczkami Kabowerdeńczyk przejmuje mikrofon. Kiedy zaczyna śpiewać jesteśmy oniemieli z zachwytu. Takiego głosu pozazdrościłby niejeden muzyk. Jego występ jest po prostu fenomenalny. Tym razem nie komentujemy. Paweł w pewnym momencie zrywa się z miejsca. Mam pomysł, mówi. Po chwili wraca z butelką Strelii. Postawmy mu piwo, proponuje. Dobry pomysł, tym bardziej że facet podczas występu co jakiś czas sięga po piwko. Dyskretnie i gracją podchodzi i kładzie mu piwo przed jego stolikiem. Kłania się w geście uznania dla jego występu. Zadowolony wraca do mnie. Taki miły gest, myślę sobie. Ale czy aby na pewno...? Nagle śpiewający Kabowerdeńczyk chwyta butelkę piwa, którą dostał, podchodzi do nas i oddaje ją mocno uderzając nią o blat stołu. Jego mina mówi sama za siebie. Nie jest zadowolony. Jego wzburzenie jest tak ogromne, że w pewnym momencie przerywa występ. Mówi coś po kreolsku wyraźnie zdenerwowany. Zaczyna się jakaś zażarta dyskusja i po chwili paru innych gości wyprowadza go na zewnątrz. Trzeba to jakoś wyjaśnić, mówię do Pawła. Wychodzę i podchodzę do urażonego muzyka. Wyjaśniam, że chcieliśmy tylko podziękować za występ. On najpierw, że postawiliśmy mu piwo w trakcie jego występu. Ale przecież nikt nie przeszkodził mu w śpiewaniu, dysputuję. Wtedy wybucha i krzyczy na mnie, że piwo było otwarte i skąd on ma wiedzieć, czy nie chcieliśmy go otruć. To już zakrawa na paranoję. Przecież barmanka wszystkim zawsze tu otwiera butelkę, kontrargumentuję. Zbiera się coraz więcej gapiów. Paweł raz jeszcze go przeprasza, tłumacząc, że miał jak najlepsze intencje. Atmosfera się zagęszcza. Ktoś na boku mówi mi, żeby się nie przejmować, bo stary jest "crazy" i że ćpun. Wszyscy zdają się mieć coś do powiedzenia. W tym całym zamieszaniu nagle pewien wysoki czarnoskóry mężczyzna zadaje mi bardzo nieprzyzwoite pytanie. What did you say? Pytam, kręcąc z niedowierzaniem głową. Może ja coś źle zrozumiałam. Robi się jeszcze większy chaos, więc do akcji wkracza właściciel pubu. Oddziela nas od reszty i mówi, żebyśmy weszli do środka, bo tam będzie bezpieczniej pod jego ochroną. Robimy jak każe. Większość zostaje na zewnątrz. Ciągle nie możemy uwierzyć jak taki miły gest mógł wywołać taki skandal. Gdy ludzie się rozchodzą i my postanawiamy czmychnąć do domu. Idziemy szybkim krokiem, obracając się za siebie sprawdzając, czy przypadkiem nikt za nami nie idzie szukając zemsty za urażenie (?) muzyka.

W pokoju emocje opadają. Będzie co wspominać, śmieje się Paweł. No tak, chcieliśmy przygody, to ją mamy, żartujemy sobie.

Pod górkę

Następnego dnia chcemy wybrać się na najwyższą górę na wyspie, Monte Verde. Góra ma 750 metrów wysokości i znajduje się ok. 10 km na zachód od miasta. Nasz kolega, który na górze był kilka dni wcześniej, powiedział, że cała droga jest pokryta kostką brukową i że nie jest to trasa, którą warto pokonać pieszo. Doradził nam rowery elektryczne. Za jego namową udajemy się do jedynego punktu w mieście, gdzie takie rowery można wypożyczyć. Na miejscu niestety okazuje się, że mają tylko jeden, bo drugi jest w naprawie. Jak pech to pech. To może skuter? Pytam. W wypożyczalni nie ma, ale właściciel mówi, że zna kogoś kto może wypożyczyć. Załatwi to, tylko musimy poczekać. Nie załatwił, a my straciliśmy 40 minut. Jak się okazuje jest jeszcze jedno miejsce, do którego zadzwonił. To wypożyczalnia dwie przecznice dalej. Mają tam auta i skutery. Fantastycznie. Dziękujemy za pomoc i idziemy. Na miejscu ku naszemu zdziwieniu wypożyczalnia jest zamknięta. Przecież z nimi rozmawiał przez telefon i mówił, że idą klienci. Mieli czekać. Jak takie miejsce może być zamknięte w powszedni dzień we wczesnych godzinach popołudniowych, zachodzimy w głowę. W końcu podjeżdża jakaś dziewczyna i otwiera dla nas wypożyczalnię. Najpierw formalności. Papiery, dokumenty, pieniądze. Wszystko to trwa strasznie długo, a my chcemy już jechać. Kaski, kluczyki i skuter. Siadam i wkładam kluczyk do stacyjki. Nie pasuje. O Boże, co jeszcze? Dziewczyna gdzieś dzwoni i szuka innych kluczyków. Nie, ten też nie pasuję, Ten też nie... Niecierpliwimy się. W końcu. Wiktoria! Przekręcam kluczyk w stacyjce, coś kręci, ale nie zaskakuje. Po kilkudziesięciu próbach w końcu się udaje. Tylko czy aby na pewno to dobry pomysł jechać takim gratem tak daleko i wysoko?! Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Jedziemy!

Najpierw mijamy dzielnice biedy poza miastem, które znów przypominają brazylijskie fawele. Smutne widoki. Bieda w Azji, którą przecież często widziałam w Laosie, czy w innych krajach azjatyckich, nigdy nie wyglądała aż tak przygnębiająco i brzydko jak tu. Tam przynajmniej było zielono i ubóstwo otoczone było piękną przyrodą. Dodawało to otuchy. Tu jest po prostu koszmarnie. Znów odcienie brązu, brud i nędza. Smutne twarze. Tu dzieci nie machają wesoło na widok turysty. Tu widać beznadzieję w ich oczach. Gdzie nie spojrzę tam niedola i udręka.




W końcu jednak opuszczamy ostatnie tereny zabudowane i zaczynamy piąć się w górę. Im wyżej, tym zimniej. Im wyżej, tym bardziej wietrznie. Im wyżej, tym bardziej mgliście. Zaczyna mżyć. O losie! Kiedy docieramy szczyt nie widać zupełnie nic. Nie ma nawet czemu zrobić zdjęcia. I jeszcze ten wiatr. Na szczycie Monte Verde podobno panuje pół-wilgotny klimat tworząc unikatowy ekosystem, gdzie znajdziemy endemiczne gatunki roślin niewystępujące nigdzie indziej na wyspie. Ale teraz jest mgła i zimno. Zaczyna mocniej padać. Wracamy. Cóż widoków nie było żadnych, ale nie żałujemy. Zrobilibyśmy to jeszcze raz i mimo wszystko wracamy zadowoleni.






Oddajemy skuter i idziemy kupić bilety na prom na Santo Antao. Wyjazdu na tę wyspę wyczekujemy najbardziej. Jutro będzie nowy dzień, nowa wyspa i nowe przygody. Dziś postanawiamy wieczorem zrelaksować się przy czerwonym winie. Odpoczywamy na balkonie ciesząc oczy widokiem na to niewątpliwie bardzo interesujące miasto. Powoli żegnamy się z Mindelo. Wspominamy co było i czekamy z ekscytacją na to co będzie.


CDN.

Ten i pozostałe wpisy z Cabo Verde dedykuje Pawełkowi, który nagle zakończył swoją podróż przez życie. Byłeś najlepszym przyjacielem, kochającym partnerem, wspaniałym kompanem w podróży i moją bratnią duszą. Świat Cię stracił, ja Cię straciłam, ale w zapisanych tu wspomnieniach ze wspólnych podróży będziesz żył na zawsze.

Pawełek


Informacje praktyczne:


Nocleg w Mindelo - Zatrzymaliśmy w Vannilla Residencial. Bardzo przyjemny pensjonat z pięknym widokiem na miasto. Miła obsługa i pyszne śniadanie w formie bufetu. Nasz pokój był bardzo wygodny i przestronny, a w całym budynku unosił się lekki zapach wanilii.


Restauracje w Mindelo

Bar Bibia - Nasz numer jeden. To tu przychodziliśmy na catchupę z jajkiem i czymś w rodzaju kiszki. Catchupa jest tradycyjnie spożywana na śniadanie, ale dla nas była doskonałym obiadem czy kolacją. Przepyszna. Koszt całego dania to 250 escudos. Butelka 120 ml Super Bocka kosztuje 120. Na próżno szukać tej knajpki na mapie. Najlepiej popytać lokalnych. Ja niestety nie zapisałam adresu.


Catchupa

Caravela - Knajpa przy plaży z widokiem na ocean. Jedzenie całkiem dobre. Ceny umiarkowane. Pyszna kawa Galao za 120 escudos. Makarony ok. 700 escudos, ryba 800, omlety z frytkami 300-400.

A to pub  "Livraria"gdzie wieczorem słuchaliśmy muzyki na żywo. Mimo naszych przygód, miejsce to polecam ze z względu na wyjątkową muzykę.


Koszt wypożyczenia skutera to 20 euro za 4 godziny. Wypożyczalnia, z której korzystaliśmy znajduje się koło Sports Bar Simpatico. Właściciel Tom często przesiaduje w tym barze.

Komentarze

  1. Bardzo fajnie piszesz! A koncert w pubie - genialna sprawa. Kocham takie momenty :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Wspomnienia są wspaniałe pomimo tej gafy, albo i przez nią!

      Usuń
  2. Przyznam, że nigdy nie interesowałam się tym kierunkiem, natomiast chyba ze względu na nazwę miałam jakieś wyobrażenie - okazuje się, że chyba diametralnie inne od rzeczywistości. ;-) Podziwiam Was, że tak daleko dotarliście. I również podziwiam Ciebie, że pomimo straty opisałaś tamte miejsca i tamten czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Wiem, że Pawełek by chciał, żebym opisała tę podróż.

      Usuń
  3. Koncert brzmi genialnie, moge sobie tylko wyobrazic glosy skoro jestescir tak zachwyceni, a utwory Evory nie sa latwe i potrafia powalic na kolana. Wspaniale widoki i ten blekit oceanu! Zaczynam polowanie na bilety🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My lecieliśmy tanio (ok. 1000 zł) z Brukseli. Znajomy też niewiele więcej płacił za bilet z Manchesteru. A do obu krajów można lecieć za grosze :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Nocleg z Booking.com!

Booking.com